piątek, 4 stycznia 2013

HOB3DHD48KN, czyli ale to już było

Do kategorii kina (literatury zresztą tez) fantasy podchodzę z dość dużą rezerwą. Nie urzeka mnie jakoś szczególnie cały ten świat, choć doceniam wyobraźnię zarówno jego twórców, jak i odbiorców.  Filmowa Trylogia Władca Pierścieni Petera Jacksona na podstawie ogromnie popularnej powieści Tolkiena zrobiła na mnie wrażenie swoim rozmachem, reżyserską wizją i krajobrazami Nowej Zelandii (która, jak wszyscy wiemy, NIE ISTNIEJE;)). I choć liczba Oscarów dla Powrotu Króla wywołała chyba u wszystkich (łącznie z laureatami nagrody) śmiech na sali, to trzeba Trylogii oddać, że wpisała się w historię kinematografii złotymi literami (niczym na pierścieniu).

Z Hobbitem sprawa miała się nieco inaczej – trochę dorośliśmy, przez ostatnie 10 lat (tak, tyle minęło od premiery Powrotu...), widzieliśmy mnóstwo  mniej lub bardziej ekhm... fantastycznych filmów, trudniej jest więc nas zaskoczyć, wbić w fotel. Myślę, że twórcy Hobbita też wiedzieli, że już same sielskie widoki, czy Gollum nie wystarczą (zwłaszcza, że temat Golluma został wyczerpany podczas dyskusji o ingerencji efektów specjalnych w grę aktorską pt. "Gollum - jeszcze aktor, czy już komputer?"). 
Myślę też, że to dlatego Peter Jackson na początku nie chciał się podjąć wyzwania bycia reżyserem kolejnych 3 filmów. Nie bardzo mógł przecież zrobić coś z samą historią, bo, tak jak w przypadku poprzednich filmów, piękna opowieść o odwadze najmniejszych, walce ze złem i przyjaźni to zasługa Tolkiena, nie Jacksona i lepiej być jej wiernym, żeby nie oburzyć fanów (i książki, i filmów). Nie, żeby mógł też nakręcić to gdzie indziej, niż w sprawdzonej już Nowej Zelandii. Nie, żeby mógł zmienić nagle wizję niektórych postaci (no bo i po co, skoro poprzednia okazała się strzałem w dziesiątkę). Chyba ze względu na tak ograniczone pole manewru, wyzwanie jak zrobić inny film, choć przecież prawie taki sam, okazało się trudne, a  Jackson, nie bardzo wiedząc, co zrobić, postawił na technologię. W związku z tym, ku swojemu przerażeniu, kupiłam bilet nie na Hobbita, ale na HOB3DHD48KN – czyli film w wersji 3d (okulary), z wysoką jakością obrazu (48 klatek na sekundę) i z napisami. A niech to Frodo Baggins kopnie! Po 15 minutach bolały mnie oczy i towarzyszowi filmowemu powiedziałam pełna powagi, że przecież "przez to całe HD film wygląda, jakby kręcono go w studiu!" (duuh?). Na technologiach się nie znam, ale z perspektywy zwykłej widzki jestem staromodna i wolę jednak oglądać film mając pewność, że to film, a nie serial  Pan wzywał Milordzie w brytyjskiej telewizji.

Akcja Hobbita (dla Tolkienowych laików) toczy się kilkadziesiąt lat przed wydarzeniami z Drużyny, wuj Froda, Bilbo Baggins wywraca swoje dotychczasowe, sielskie życie do góry nogami namówiony przez Gandalfa na udział w wyprawie, której celem jest odzyskanie przez Krasnoludy swojego miejsca w Śródziemiu. Ale tak naprawdę mogłabym śmiało napisać, że film opowiada o wędrówce hobbita, czarodzieja i kilkunastu innych postaci przez góry, doliny i elfów krainy…idą i idą, walcząc ze złem, z wewnętrznymi demonami, ze swoimi słabościami - i nie cel wędrówki jest najważniejszy, lecz sama podróż.  Wspaniale! Tylko tak samo pasuje to do Trylogii sprzed 10 lat. Nie ma w Hobbicie nic, co zaskakuje, a scena, w której cała ekipa rzędem sunie przez zielone wzgórza, przysięgam, że jest przeklejona z poprzednich części. Nic nowego, moi drodzy. No, może poza disneyowską wręcz bajkowością, ale akurat w tym przypadku, to nie jest komplement.

2 komentarze:

  1. tao po anglosasku :) choć dla mnie głównym bohaterem tej części jest Oak Shield, który przypomina (tak, to już było) starego dobrego Aragorna w swoich rozterkach i roli, którą pełni w drużynie (cholera, to też już było:))

    OdpowiedzUsuń