Do kategorii kina (literatury
zresztą tez) fantasy podchodzę z dość dużą rezerwą. Nie urzeka mnie jakoś szczególnie
cały ten świat, choć doceniam wyobraźnię zarówno jego twórców, jak i odbiorców. Filmowa Trylogia Władca Pierścieni Petera
Jacksona na podstawie ogromnie popularnej powieści Tolkiena zrobiła na mnie wrażenie swoim
rozmachem, reżyserską wizją i krajobrazami Nowej Zelandii (która, jak wszyscy
wiemy, NIE ISTNIEJE;)). I choć liczba Oscarów dla Powrotu Króla wywołała chyba
u wszystkich (łącznie z laureatami nagrody) śmiech na sali, to trzeba Trylogii oddać, że wpisała się w historię kinematografii złotymi literami (niczym na pierścieniu).

Myślę też, że to dlatego Peter Jackson na początku nie chciał się podjąć wyzwania bycia reżyserem kolejnych 3 filmów. Nie bardzo mógł przecież zrobić coś z samą historią, bo, tak jak w przypadku poprzednich filmów, piękna opowieść o odwadze najmniejszych, walce ze złem i przyjaźni to zasługa Tolkiena, nie Jacksona i lepiej być jej wiernym, żeby nie oburzyć fanów (i książki, i filmów). Nie, żeby mógł też nakręcić to gdzie indziej, niż w sprawdzonej już Nowej Zelandii. Nie, żeby mógł zmienić nagle wizję niektórych postaci (no bo i po co, skoro poprzednia okazała się strzałem w dziesiątkę). Chyba ze względu na tak ograniczone pole manewru, wyzwanie jak zrobić inny film, choć przecież prawie taki sam, okazało się trudne, a Jackson, nie bardzo wiedząc, co zrobić, postawił na technologię. W związku z tym, ku swojemu przerażeniu, kupiłam bilet nie na Hobbita, ale na HOB3DHD48KN – czyli film w wersji 3d (okulary), z wysoką jakością obrazu (48 klatek na sekundę) i z napisami. A niech to Frodo Baggins kopnie! Po 15 minutach bolały mnie oczy i towarzyszowi filmowemu powiedziałam pełna powagi, że przecież "przez to całe HD film wygląda, jakby kręcono go w studiu!" (duuh?). Na technologiach się nie znam, ale z perspektywy zwykłej widzki jestem staromodna i wolę jednak oglądać film mając pewność, że to film, a nie serial Pan wzywał Milordzie w brytyjskiej telewizji.
Akcja Hobbita (dla Tolkienowych laików) toczy się kilkadziesiąt lat przed wydarzeniami
z Drużyny, wuj Froda, Bilbo Baggins wywraca swoje dotychczasowe, sielskie
życie do góry nogami namówiony przez Gandalfa na udział w wyprawie, której
celem jest odzyskanie przez Krasnoludy swojego miejsca w Śródziemiu. Ale tak
naprawdę mogłabym śmiało napisać, że film opowiada o wędrówce hobbita,
czarodzieja i kilkunastu innych postaci przez góry, doliny i elfów krainy…idą i
idą, walcząc ze złem, z wewnętrznymi demonami, ze swoimi słabościami - i nie cel
wędrówki jest najważniejszy, lecz sama podróż. Wspaniale! Tylko tak samo pasuje to do Trylogii
sprzed 10 lat. Nie ma w Hobbicie nic, co zaskakuje, a scena, w
której cała ekipa rzędem sunie przez zielone wzgórza, przysięgam, że jest przeklejona z poprzednich części. Nic nowego, moi drodzy. No, może poza
disneyowską wręcz bajkowością, ale akurat w tym przypadku, to nie jest komplement.
tao po anglosasku :) choć dla mnie głównym bohaterem tej części jest Oak Shield, który przypomina (tak, to już było) starego dobrego Aragorna w swoich rozterkach i roli, którą pełni w drużynie (cholera, to też już było:))
OdpowiedzUsuń... my point exactly :)
OdpowiedzUsuń