wtorek, 21 stycznia 2014

Wiele hustle o nic

Rzecz się stała niesłychana!
Pani uwiodła brzydkiego pana.
Wielki szwindel ich połączył
I hajs płynął – się nie kończył.
Ale państwo chcieli więcej!
I tak wpadli w śliskie ręce
Pana FBI agenta -
ale to jeszcze nie puenta.
Zmusił parę do współpracy
Żeby wpadli też cwaniacy.
I ten egzotyczny tercet
Trafił widza w samo serce.
Christian Bale i Bradley Cooper
Tworzą bardzo zgraną grupę
Stylizacja złote lata:
Biały garniak, loki, klata
I muzyka disco leci -
Wszystko złoto, co się świeci.
Amy Adams przesadzona,
Ale lepsza Bale’a żona -
Przez panią Lawrence zagrana
Przez Oscary ukochana.
Żona się z kochanką kłóci,
Bale DeNiro bałamuci,
Cooper wrobić chce Rennera,
Robi się wielka afera.
Dużo się w tym filmie dzieje:
Policjanci i złodzieje,
Miłość, chciwość, złość i żądza
Jednak chaos tym zarządza.
Bale, co prawda, pozamiatał,
Cooper też się świetnie wplatał,
Mnóstwo śmiechu, przygód wiele
Ale, drodzy przyjaciele,
Przy tak dobrej w film ten wierze
Trzeba spojrzeć tutaj szczerze:
Choć grać wszystko miało naraz,
To mam teraz z nim ambaras…
Bo tak wiele oczekujesz,
że się lekko rozczarujesz.
Klimat filmu bardzo fajny,
Lecz reżyser mocno skrajny -
Niby dwoi się i troi,
A od nudy się tu roi.
Sam poprzeczkę wzniósł wysoko,
Ale prawda kole w oko,
Bo szalony pan O’Russell
Zrobił tylko średni hustle.
I choć chciałabym go bronić -
Jest to wiele krzyku o nic.

niedziela, 19 stycznia 2014

O Kapitanie, mój Kapitanie

Moja wiedza na temat piratów leżała w skrzyni skarbów, gdzieś pomiędzy Kapitanem Hookiem, a Klątwą Czarnej Perły. Owszem, co jakiś czas słyszałam o atakach rozbójników na handlowe statki u wybrzeży Somalii, jednak był to dla mnie zawsze tak odległy temat, że myśląc o nim miałam wizję jednookiego brodacza, pijącego rum, z papugą na ramieniu, krzyczącego "Aaargh Mate!". To nawet nie tyle, że jestem jakimś ignorantem - po prostu miałam duży kłopot z umiejscowieniem baśniowych według mnie piratów w XXI wieku.


Kapitan Phillips już od pierwszych chwil mi w tym pomaga. Oto trafiamy do somalijskiej wioski, która nie ma nic wspólnego ani z baśniami, ani z dwudziestym pierwszym wiekiem. Somalijczycy żyją w ubóstwie, nie mając regularnego dostępu do wody i jedzenia - co od razu wywołuje u widza empatię. Podobnie, jak to, że pod groźbą śmierci, kacyk wyznacza biednych, młodych chłopaków do udziału w napaści na kolejny statek. No i mamy zrozumienie motywów planowanej zbrodni, a nawet i współczujemy tej wątłej, pirackiej łodzi, która wyrusza na polowanie. Zwłaszcza, że główny złoczyńca to sama skóra i kości i jedyne, co chce się zrobić to go natychmiast nakarmić. Ale, ale! Nie tak szybko! Ostrożnie z tym usprawiedliwieniem! Na horyzoncie pojawia się bowiem Tom Hanks - nobliwy, pracowity, skoncentrowany, poważny, budzący szacunek, prawy kapitan Phillips.I jego nie damy zaatakować! Nie trudno się domyślić, co dzieje się dalej - również dlatego, ze jest to historia oparta na prawdziwych (i to niedawnych) wydarzeniach. Wbrew znanemu powiedzeniu - kapitan Phillips nie schodzi ostatni ze statku, a cały swój spryt i wiedzę wykorzystuje do obrony swoich ludzi. 


To mocno trzymający w napięciu thriller - nawet dla tych, którzy pamiętają, jak skończyła się ta akcja ratunkowa. Ale reżyser Paul Greengrass, poza wywołującym dreszcz na plecach kinem akcji (co wierni fani Jasona Bourna doskonale znają), daje nam coś więcej. Kolejne minuty filmu rzucają światło na przerażająco rozwarstwiony (mimo globalizacji) świat, w którym na szczęście największą siłę nadal stanowią ludzie - mimo tak różnego pochodzenia, tak do siebie podobni.  To również bardzo podstawowa, prosta w swej amerykańskości, ale ujmująca historia o odwadze zwykłego człowieka, który postawiony w wyjątkowo trudnych okolicznościach, potrafi dokonać właściwych wyborów (i mówię tu o obu bohaterach). Dzięki debiutującemu Barkhadowi Abdimowi, postać szefa pirackiej szajki jest bardzo wiarygodna -  potrafi on przerazić już samym spojrzeniem, ale jednocześnie ująć widza i zmusić przynajmniej do próby spojrzenia na całą historię z innej perspektywy. Jeśli zaś chodzi o pana Hanksa - tylko on może w tak urzekająco lekki sposób zagrać "everymana", który staje się bohaterem. Podczas ostatnich Złotych Globów, Matt Damon nazwał Toma Hanksa skarbem narodowym Ameryki. I ja się z nim w zupełności zgadzam - szczególnie po obejrzeniu ostatnich 5 minut Kapitana Phillipsa, które powiedzą wam więcej o magii aktorskiego talentu Hanksa niż moje tysiąc słów. 

The Westons Family

Trudno mi będzie zachować recenzencki profesjonalizm, bo ten film uderza za blisko w "rodzinny dom". Co prawda moi rodzice mają się świetnie i żyją w zacnym zdrowiu nad pięknymi Wigrami, ale umówmy się, że każda rodzina trzyma w szafie jakiegoś trupa. A w August: Osage County trup się ściele gęsto.  Już mniej więcej w piętnastej minucie film wprowadził mnie w nastrój prawdziwej melancholii. Zresztą, każdego, kto kiedykolwiek uczestniczył w większym spędzie rodzinnym, czy musiał stawić czoło niewidzianym od lat kuzynom podczas zdecydowanie zbyt biesiadnej stypy, lub po prostu usłyszał od swojej mamy na Wigilii, że zła sukienka, a od ciotki, że czas najwyższy na kawalera po sercu, ten film zmusi do refleksji. I od razu powiem, że będzie to smutna refleksja. 

W najbardziej płaskim stanie Ameryki - Oklahomie, w gorący sierpniowy dzień, spotyka się klan Westonów: uzależniona od leków, chorująca na raka Violet (Meryl Streep), jej siostra Minnie Fae (Margo Martindale) z mężem Charlesem (Chris Cooper), a także drugie pokolenie: córki Violet - Barbara (Julia Roberts), Ivy (Julianne Nicholson) i Karen (Juliette Lewis) i syn Minnie Fae - Mały Charlie (Benedict Cumberbatch - co za imię!:)). Dodatkowo są obecni partnerzy córek - wkrótce były mąż Barbary (Ewan McGregor) i już niedługo przyszły mąż Karen (Dermot Murloney). Brakuje tylko głowy rodziny Beverly Westona (Sam Shepard), którego pogrzeb jest przyczyną tego rodzinnego zjazdu. Nagła śmierć Beverly'ego tylko trochę działa tu jak impuls do ujawnienia skrywanych od lat rodzinnych sekretów, ale przede wszystkim potęguje i doskonale obnaża tragicznie toksyczne relacje, jakie od lat panowały w tym pięknym, wiejskim domu z huśtawką na werandzie. 

Z każdą minutą coraz lepiej rozumiemy dlaczego córki Westonów są właśnie takie, a nie inne i dlaczego każda z nich  wyrosła na zupełnie inną osobę, mimo wychowania przez tych samych rodziców. Dowiadujemy się jak ogromny wpływ na ich relacje (zarówno z mężczyznami, jak i między sobą) mieli ojciec alkoholik i matka narkomanka. Sięgamy też jeszcze głębiej i ze strzępków informacji jawi nam się powoli obraz traumatycznego dzieciństwa Beverly'ego i Violet (najbardziej zatrważająca opowieść wigilijna wszech czasów) i, o dziwo, możemy choć trochę próbować zrozumieć skąd wzięli się ci nieszczęśliwi ludzie. Szybko zaczynamy się bać. Budzi w nas lęk nienawiść Minnie Fae do własnego dziecka i całkowite upodlenie Małego Charliego, niepokoi zachowanie próbującej być ponad swój wiek czternastoletniej córki Barbary, kompletnie przeraża okrutność i narkotykowe szały Violet. I zanim się zdążymy zorientować, siedzimy wciśnięci w kąt kanapy, znajdując nowe pokłady zrozumienia dla samobójstwa Beverly'ego, zastanawiając się czy Rodzina Addamsów nie chciałaby nas adoptować. 

Czekając na jakieś ukojenie, czy oczyszczającą epifanię, widzimy napisy końcowe, które zostawiają nas jedynie z rozrywająca serce konstatacją, że relacje rodzinne naznaczają człowieka na całe życie, że o tym, czy ktoś jest nam bliski nie powinien decydować przypadek (jak mówi Karen - jakiś genetyczny splot okoliczności), bo ten sam kolor oczu i sposób chodzenia to za mało, żeby kogoś bezwarunkowo kochać. Ale smutek przeszywa nas tym większy, że ani ciągnące się po horyzont równiny Oklahomy, ani nawet przeprowadzka do innego stanu nie odetną cię od tego, skąd pochodzisz i kim jesteś - bo twoja rodzina zadecydowała o tym zanim się w ogóle urodziłeś.

Żeby nie było tak gorzko, na koniec muszę wspomnieć o niepowtarzalnej obsadzie tego filmu, z której zarówno każdy z osobna, jak i wszyscy razem dają brawurowy popis gry aktorskiej. A Meryl Streep i Julia Roberts razem to już jakiś naprawdę wyższy poziom sztuki. Streep od dawna ma łatkę hollywoodzkiego Midasa, który czegokolwiek się dotknie  - zamieni w złoto, choć dla mnie Oscar za Thatcher był delikatnie naciągany. Jako Violet Weston raz na zawsze zamyka buzię absolutnie wszystkim. Jest to niekwestionowanie największy talent aktorski wszech czasów. Julia Roberts nigdy nie zagrała tak prawdziwie i tak prawdziwej roli - moim zdaniem najlepszej w swojej karierze. Dalszy plan również budzi niekłamany podziw. Jeden z lepszych filmów ostatnich lat - pod każdym względem. A.. i wbrew obwieszczeniom plakatowym i trailerowym - nie jest to w ogóle komedia.

czwartek, 16 stycznia 2014

Mr Gaines goes to Washington

Półtora metra Danny’ego Stronga przyciągnęło moją uwagę już na etapie jego roli w prze-inteligentnie napisanym serialu Gilmore Girls.  Mocno zapadła mi w pamięć grana przez niego drugoplanowa postać, ale jeszcze mocniej zaskoczyło mnie nazwisko Strong w napisach końcowych filmu Recount  - nie na wyrost ogłoszonego jedną z lepszych sensacji politycznych od czasu Wszystkich Ludzi Prezydenta.  Jak na Stronga przystało był to mocny debiut i, jako film z małego ekranu, Recount  znacząco wpłynął na dokonującą się telewizyjną rewolucję (świetne rola Kevina Spacey i Laury Dern). Strong zaimponował mi wtedy błyskotliwym, świetnie napisanym i trzymającym w napięciu scenariuszem - opartą na prawdziwych  i to bardzo kontrowersyjnych wydarzeniach historią niesławnych wyborów  prezydenckich Bush jr. vs Gore. Druga potyczka polityczna Stronga również mnie urzekła – bezpardonowo obnażając wszelkie niuanse pokazał historię  groteskowej Sarah Palin, która w 2008 startowała jako zastępca Johna McCaina w wyborach prezydenckich. Film i rola Julianne Moore został obsypany nagrodami, a Strong stał się specjalistą od opowiadania historii z Białym Domem w tle.  Dowiedziawszy się więc, że to właśnie on pisze scenariusz do Kamerdynera przygotowałam się na dobre, polityczne kino. Kamerdyner jednak okazał się baśnią.

Za siedmioma górami i siedmioma lasami, w pięknej, rasizmem płynącej krainie, żył sobie Cecil Gaines. Nie miał on swego miejsca w tym świecie – źli ludzie zabili mu ojca i skrzywdzili matkę, a jego zaprzęgli do służby. Mimo niewolniczej pracy, młody Cecil nie miał nic – ani rodziny, ani pieniędzy, ani wolności. Gdy jako młody chłopak trafił na ulicę, los postawił na jego drodze dobrego wróżka, który przyjął go do pracy w hotelowej restauracji. Gaines swoją pracowitością i powściągliwością (a milczeć musiał umieć, bo był Afroamerykaninem obsługującym Białych w latach sześćdziesiątych), zrobił wrażenie na tyle duże, że trafił do Białego Domu. I tam żył długo i szczęśliwie. 

Kamerdyner pokazuje historię  prawdziwego męczennika – w słusznej sprawie rzecz jasna. Większość życia poświęcił służeniu prezydentom Stanów Zjednoczonych, był najbliżej najważniejszych osób, w najbardziej przełomowych momentach – mimo to milczał jak grób.  A to jego milczenie, nawet kiedy powinien był protestować, bolało mnie aż w zęby. Zwłaszcza w porównaniu z jego rzutkim synem, który prawie jak Forrest Gump, brał udział we wszystkich milowych (lub może tylko legendarnych) wydarzeniach tego okresu amerykańskiej historii. Ale Cecil Gaines walczył o równość na swój sposób - codziennie zakładając niewygodną maskę i z determinacją kropli drążącej skałę stawiając czoła swojej drugiej rzeczywistości. (świetna scena, gdy Gainesów zaproszono na raut w Białym Domu). Ten drugi świat staje się szybko jego pierwszym, a Cecil coraz gorzej radzi sobie z własnym domem - pijąca żoną i oddalającymi się synami.

Temat na film - sami przyznacie - niesamowity, produkcja zrobiona z aptekarską precyzją, dobrze oddany klimat, dobra gra aktorska – oczywiście głównie Forrest Whitaker, ale na pochwały zasługuje też Oprah Winfrey (choć ciut za staro wypada grając te najmłodsze lata), a także przewijający się prezydenci i ich żony (Robin Williams jako Dwight Eisenhower, John Cusack jako Richard Nixon, Minka Kelly jako Jaqueline Kennedy, Alan Rickman i Jane Fonda jako Reaganowie – jedynie JFK jest jakoś mało przekonujący).  

Niby wszystko gra, ale film mi nie gra. Długo nie mogłam namierzyć co w nim zgrzytało. Jestem wielką orędowniczką kina afroamerykańskiego – mającego na celu pokazanie historii z drugiej strony, opowiedzenie epopei narodowej z perspektywy tych uciśnionych i utarcie nosa wszystkim, którzy jakkolwiek przyczynili się do stanowczo zbyt długo trwającego stanu rzeczy i też tym, którzy nie robili nic, by ten stan rzeczy zmienić. Dla mnie jednak jest różnica między pokazywaniem tych wciąż gorących tematów w sposób subtelny, a wykładaniem ich łopatologicznie – zakładając zupełny brak wrażliwości  i inteligencji wśród odbiorców. A Kamerdyner przez większą część posługuje się utartymi schematami, licznymi cliches i wymierzonymi na efekt patetycznymi scenami.


No cóż...Piękna to bajka, ale niestety nie moja.