Półtora metra Danny’ego Stronga przyciągnęło moją uwagę już
na etapie jego roli w prze-inteligentnie napisanym serialu Gilmore Girls. Mocno zapadła mi w pamięć grana przez niego
drugoplanowa postać, ale jeszcze mocniej zaskoczyło mnie nazwisko Strong w
napisach końcowych filmu Recount - nie
na wyrost ogłoszonego jedną z lepszych sensacji politycznych od czasu
Wszystkich Ludzi Prezydenta. Jak na
Stronga przystało był to mocny debiut i, jako film z małego ekranu, Recount znacząco wpłynął na dokonującą się
telewizyjną rewolucję (świetne rola Kevina Spacey i Laury Dern). Strong
zaimponował mi wtedy błyskotliwym, świetnie napisanym i trzymającym w napięciu
scenariuszem - opartą na prawdziwych i
to bardzo kontrowersyjnych wydarzeniach historią niesławnych wyborów prezydenckich Bush jr. vs Gore. Druga potyczka
polityczna Stronga również mnie urzekła – bezpardonowo obnażając wszelkie
niuanse pokazał historię groteskowej Sarah Palin, która w 2008 startowała jako zastępca Johna McCaina w wyborach
prezydenckich. Film i rola Julianne Moore został obsypany nagrodami, a Strong
stał się specjalistą od opowiadania historii z Białym Domem w tle. Dowiedziawszy się więc, że to właśnie on pisze scenariusz do Kamerdynera przygotowałam się na dobre, polityczne kino. Kamerdyner
jednak okazał się baśnią.
Za siedmioma górami i siedmioma lasami, w pięknej, rasizmem
płynącej krainie, żył sobie Cecil Gaines. Nie miał on swego miejsca w tym
świecie – źli ludzie zabili mu ojca i skrzywdzili matkę, a jego zaprzęgli do
służby. Mimo niewolniczej pracy, młody Cecil nie miał nic – ani rodziny, ani
pieniędzy, ani wolności. Gdy jako młody chłopak trafił na ulicę, los postawił na jego drodze dobrego wróżka, który przyjął go do
pracy w hotelowej restauracji. Gaines swoją pracowitością i powściągliwością (a
milczeć musiał umieć, bo był Afroamerykaninem obsługującym Białych w latach sześćdziesiątych), zrobił wrażenie na tyle duże, że trafił do Białego
Domu. I tam żył długo i szczęśliwie.
Kamerdyner pokazuje historię prawdziwego męczennika – w słusznej sprawie
rzecz jasna. Większość życia poświęcił służeniu prezydentom Stanów
Zjednoczonych, był najbliżej najważniejszych osób, w najbardziej przełomowych momentach
– mimo to milczał jak grób. A to jego milczenie,
nawet kiedy powinien był protestować, bolało mnie aż w zęby. Zwłaszcza w porównaniu
z jego rzutkim synem, który prawie jak Forrest Gump, brał udział we wszystkich
milowych (lub może tylko legendarnych) wydarzeniach tego okresu amerykańskiej historii. Ale Cecil Gaines walczył o równość na swój
sposób - codziennie zakładając niewygodną maskę i z determinacją kropli drążącej skałę stawiając czoła swojej drugiej rzeczywistości. (świetna scena, gdy Gainesów zaproszono na raut w Białym Domu). Ten drugi świat staje się szybko jego pierwszym, a Cecil coraz gorzej radzi sobie z własnym domem - pijąca żoną i oddalającymi się synami.
Temat na film - sami przyznacie - niesamowity, produkcja zrobiona z aptekarską
precyzją, dobrze oddany klimat, dobra gra aktorska – oczywiście głównie Forrest Whitaker,
ale na pochwały zasługuje też Oprah Winfrey (choć ciut za staro wypada grając
te najmłodsze lata), a także przewijający się prezydenci i ich żony (Robin
Williams jako Dwight Eisenhower, John Cusack jako Richard Nixon, Minka Kelly
jako Jaqueline Kennedy, Alan Rickman i Jane Fonda jako Reaganowie – jedynie JFK
jest jakoś mało przekonujący).
Niby wszystko gra, ale film mi nie gra. Długo nie mogłam
namierzyć co w nim zgrzytało. Jestem wielką orędowniczką kina afroamerykańskiego –
mającego na celu pokazanie historii z drugiej strony, opowiedzenie epopei
narodowej z perspektywy tych uciśnionych i utarcie nosa wszystkim, którzy
jakkolwiek przyczynili się do stanowczo zbyt długo trwającego stanu rzeczy i
też tym, którzy nie robili nic, by ten stan rzeczy zmienić. Dla mnie jednak
jest różnica między pokazywaniem tych wciąż gorących tematów w sposób
subtelny, a wykładaniem ich łopatologicznie – zakładając zupełny brak wrażliwości i inteligencji wśród odbiorców. A Kamerdyner przez większą część posługuje się
utartymi schematami, licznymi cliches i wymierzonymi na efekt patetycznymi scenami.
No cóż...Piękna to bajka, ale niestety nie moja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz