czwartek, 16 stycznia 2014

Mr Gaines goes to Washington

Półtora metra Danny’ego Stronga przyciągnęło moją uwagę już na etapie jego roli w prze-inteligentnie napisanym serialu Gilmore Girls.  Mocno zapadła mi w pamięć grana przez niego drugoplanowa postać, ale jeszcze mocniej zaskoczyło mnie nazwisko Strong w napisach końcowych filmu Recount  - nie na wyrost ogłoszonego jedną z lepszych sensacji politycznych od czasu Wszystkich Ludzi Prezydenta.  Jak na Stronga przystało był to mocny debiut i, jako film z małego ekranu, Recount  znacząco wpłynął na dokonującą się telewizyjną rewolucję (świetne rola Kevina Spacey i Laury Dern). Strong zaimponował mi wtedy błyskotliwym, świetnie napisanym i trzymającym w napięciu scenariuszem - opartą na prawdziwych  i to bardzo kontrowersyjnych wydarzeniach historią niesławnych wyborów  prezydenckich Bush jr. vs Gore. Druga potyczka polityczna Stronga również mnie urzekła – bezpardonowo obnażając wszelkie niuanse pokazał historię  groteskowej Sarah Palin, która w 2008 startowała jako zastępca Johna McCaina w wyborach prezydenckich. Film i rola Julianne Moore został obsypany nagrodami, a Strong stał się specjalistą od opowiadania historii z Białym Domem w tle.  Dowiedziawszy się więc, że to właśnie on pisze scenariusz do Kamerdynera przygotowałam się na dobre, polityczne kino. Kamerdyner jednak okazał się baśnią.

Za siedmioma górami i siedmioma lasami, w pięknej, rasizmem płynącej krainie, żył sobie Cecil Gaines. Nie miał on swego miejsca w tym świecie – źli ludzie zabili mu ojca i skrzywdzili matkę, a jego zaprzęgli do służby. Mimo niewolniczej pracy, młody Cecil nie miał nic – ani rodziny, ani pieniędzy, ani wolności. Gdy jako młody chłopak trafił na ulicę, los postawił na jego drodze dobrego wróżka, który przyjął go do pracy w hotelowej restauracji. Gaines swoją pracowitością i powściągliwością (a milczeć musiał umieć, bo był Afroamerykaninem obsługującym Białych w latach sześćdziesiątych), zrobił wrażenie na tyle duże, że trafił do Białego Domu. I tam żył długo i szczęśliwie. 

Kamerdyner pokazuje historię  prawdziwego męczennika – w słusznej sprawie rzecz jasna. Większość życia poświęcił służeniu prezydentom Stanów Zjednoczonych, był najbliżej najważniejszych osób, w najbardziej przełomowych momentach – mimo to milczał jak grób.  A to jego milczenie, nawet kiedy powinien był protestować, bolało mnie aż w zęby. Zwłaszcza w porównaniu z jego rzutkim synem, który prawie jak Forrest Gump, brał udział we wszystkich milowych (lub może tylko legendarnych) wydarzeniach tego okresu amerykańskiej historii. Ale Cecil Gaines walczył o równość na swój sposób - codziennie zakładając niewygodną maskę i z determinacją kropli drążącej skałę stawiając czoła swojej drugiej rzeczywistości. (świetna scena, gdy Gainesów zaproszono na raut w Białym Domu). Ten drugi świat staje się szybko jego pierwszym, a Cecil coraz gorzej radzi sobie z własnym domem - pijąca żoną i oddalającymi się synami.

Temat na film - sami przyznacie - niesamowity, produkcja zrobiona z aptekarską precyzją, dobrze oddany klimat, dobra gra aktorska – oczywiście głównie Forrest Whitaker, ale na pochwały zasługuje też Oprah Winfrey (choć ciut za staro wypada grając te najmłodsze lata), a także przewijający się prezydenci i ich żony (Robin Williams jako Dwight Eisenhower, John Cusack jako Richard Nixon, Minka Kelly jako Jaqueline Kennedy, Alan Rickman i Jane Fonda jako Reaganowie – jedynie JFK jest jakoś mało przekonujący).  

Niby wszystko gra, ale film mi nie gra. Długo nie mogłam namierzyć co w nim zgrzytało. Jestem wielką orędowniczką kina afroamerykańskiego – mającego na celu pokazanie historii z drugiej strony, opowiedzenie epopei narodowej z perspektywy tych uciśnionych i utarcie nosa wszystkim, którzy jakkolwiek przyczynili się do stanowczo zbyt długo trwającego stanu rzeczy i też tym, którzy nie robili nic, by ten stan rzeczy zmienić. Dla mnie jednak jest różnica między pokazywaniem tych wciąż gorących tematów w sposób subtelny, a wykładaniem ich łopatologicznie – zakładając zupełny brak wrażliwości  i inteligencji wśród odbiorców. A Kamerdyner przez większą część posługuje się utartymi schematami, licznymi cliches i wymierzonymi na efekt patetycznymi scenami.


No cóż...Piękna to bajka, ale niestety nie moja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz