niedziela, 7 lipca 2013

Bądź cicho jak ninja

Kino świadkowało już tylu apokalipsom - były spadające asteroidy, ataki kosmitów z odległych galaktyk, ataki kosmitów spod ziemi, pohieroszimowe potwory, zainfekowane pandemicznym wirusem małpki, a nawet mordercze rośliny.  Kiedy więc nafaszerowana rozpanoszonymi w telewizji zombie, wampirami, shiftersami, lewiatanami i innymi wilkołakami, dowiedziałam się, że na fali popularności wszystkich 1001 wizji masowej zagłady człowieka powstaje film World War Z i że główną rolę zagra w nim "some actor" o imieniu Brad Pitt - z lekka się przeraziłam. I nie był to strach przed zombie. Bałam się tego, że taka produkcja spełnia wszystkie warunki, żeby stać się kolejną piękną katastrofą, że będzie to film do bólu wtórny, że mój Brad, którego kocham miłością ślepą rozczaruje mnie do tego stopnia, że nie będę go umiała wybronić (jak musiałam robić po Benjaminie Buttonie).  Potem były miesiące oczekiwania -  bannery, billboardy, trailery, strona internetowa (wszystko zrobione z takim rozmachem, że hej)  plus mój filmowy towarzysz dosłownie odliczający dni do polskiej premiery. I w końcu stało się - wczoraj obejrzałam World War Z. Jeden z nielicznych filmów, który dał mi dokładnie to, po co przyszłam do kina. 

Fabułę można streścić w zasadzie w jednym zdaniu: świat ogarnia epidemia zombie, a były pracownik ONZ Gerry Lane (Pitt) ma za zadanie świat uratować, choć najbardziej chce ochronić swoją rodzinę. Brzmi jak zwykle, wiem. Ale tym razem, wszystko jest naprawdę z głową, pomyślane i dopracowane. Począwszy od tego, jak od pierwszych scen zbudowane jest napięcie, jak - mimo odrealnionej tematyki - cała epidemia przedstawiona jest realistycznie, jak zaledwie kilka scen, w których zombie widać z bliska daje więcej strachu niż jakiekolwiek wyrywanie flaków, które widziałam do tej pory, na genialnej sekwencji w laboratorium, muzyce (Muse) i braku amerykańskiego patosu skończywszy (żadnych powiewających na wietrze flag, padających monumentów, bohatera - McGyvera, czy moralitetów). World War Z przeraża, bawi, wciąga, czyli jest doskonałą rozrywką, a  ten cały Pitt zrobi kiedyś wielką karierę :)  Oczywiście, można byłoby znaleźć kilka zbędnych scen, parę nieścisłości, a także przyczepić się, że nie dostajemy odpowiedzi na zadane pytania (choć moim zdaniem to jest właśnie fajne, bo dorabianie ideologii do filmu o zombie by go zniszczyło), ale w swojej kategorii film zdecydowanie wygrywa. A ja do swojej magicznej wiedzy pozyskanej dzięki filmom i serialom mogę dodać kolejny punkt:  jeśli kiedyś napotkasz zombie "you have to be like ninja quiet" :)