środa, 21 listopada 2012

Jest taki kraj


Jest taki kraj

W samym środku królowej Europy, leży pewien kraj. Piękny to kraj  od morza, po góry, od Suwałk po Wrocław, od Szczecina po Rzeszów, od Warszawy do Warszawy. To mój kraj.  Samoloty, pociągi, filmy i książki zabierały mnie w najbardziej odległe miejsca, które fascynowały mnie i kształtowały na obywatelkę świata, ale zawsze i na zawsze czuć będę się Polką. Z krwi i kości.  Moja krew i moje kości mają poczucie polskości, razem z moim sercem, które może nie wyrywa się z klatki na myśl o Polsce – ojczyźnie, które może nie bije w rytm Mazurka Dąbrowskiego, ale jest na właściwym miejscu.  Kocham ten kraj. Serio. Ale kompletnie go nie rozumiem.

To kraj, w którym patrioci to ludzie rzucający płytami chodnika w Dniu Niepodległości. To kraj, w którym własną wartość buduje się kosztem gnojenia innych, w którym największe kompleksy stają się najlepszym paliwem napędowym. To kraj, gdzie niesłuszne przekonanie o własnej zajebistości zamyka głowy i oczy na jakąkolwiek tolerancję. To kraj, gdzie można robić sobie żarty z innych narodowości, ich kultury i historii, nie mając pojęcia o własnej historii i kulturze. To kraj, w którym karą za gwałcenie Ukrainek, jest rezygnacja z sushi, gdzie osoby często występujące w telewizji tak samo boją się przyznać do feminizmu, co do bycia Żydem czy pedofila w rodzinie (bo przecież te trzy kwestie to dokładnie taki sam „stygmat”, prawda?).  To kraj, gdzie każdy zna dowcip o „Żydku”, ale nie każdy wysili się na tyle, żeby poczytać o konflikcie Izraela z Palestyną. To kraj, gdzie na lekcjach zapycha się głowy młodych ludzi milionem dat, ale nie ma czasu na przedstawienie historii bez jednostronności i wybiórczości.  To wreszcie kraj, gdzie „wiesza się psy” na aktorze, który zagrał rolę w filmie (dobrze, że nie wiesza się samych ludzi).  Kraj, gdzie można powiedzieć  utalentowanemu aktorowi, który świetnie wykonał swoją prace: Nie jesteś Polakiem! 


Zły Żyd

Maciej Stuhr oberwał od  tłumu rozjuszonych internautów bo zagrał w Pokłosiu człowieka, w którym budzi się sumienie, choć nie wie skąd i dlaczego. Grany przez Stuhra Józek nie jest filozofem, nie toczy egzystencjalnych dyskusji, on jedynie wie, że powinien coś zrobić.  I robi.  A to się nie podoba nikomu we wsi. Tak jak to, co zagrał Stuhr nie podoba się wsi internetowej.  Franek – brat Józka (świetny Ireneusz Czop) też na początku go wyzywa od idiotów, że „po co mu to”, że „tylko kłopotów sobie narobi”. Ale i Franek grzebiąc w historii, która coraz bardziej go pochłania, dojdzie do wniosku, ze „nie przyłoży ręki do skurwysyństwa”.  Pokłosie, zainspirowane wydarzeniami, które miały miejsce, opowiada jednocześnie  historię, która miejsce mogłaby mieć. Tu, dziś. Teraz. W Polsce.  To historia o uprzedzaniach, nietolerancji, zwierzęcości i zwykłej, ludzkiej podłości.

To nie jest film historyczny, czy dokumentalny. To próba pokazania którejś z prawd, która ma zostawić nas, widzów, z moralnym niepokojem.  To  zawoalowany apel o  chwilę refleksji nad sobą,  nad daltonistycznym podejściem do trudnych kwestii, nad  naszym wewnętrznym przyzwoleniem na zło. Ten film miał porwać do myślenia, a porwał do rzucania kamieniami: w Stuhra, w Pasikowskiego, w Żydów – bo przecież każda okazja jest dobra.  I smutne jest to, że po  tylu latach i próbach wyrwania się z ciemnej jednostronności, wiele osób (i to nie tylko rozkrzyczanych internautów) widzi w tej historii zamach na polską tożsamość, nazywając Pokłosie historycznym kłamstwem, śmiejąc się ze smutnych realiów, jak w ogień uciekając przed niewygodną i niełatwą wersją wydarzeń.  Bo przecież lepiej ślepo wyznawać zasadę, że Polak jest dobry - to Żyd jest zły.

Różowy Słoń

Na środku pokoju siedzi wielki, różowy słoń. Ale wszyscy udają, że go tam nie ma. Pasikowski, tak, jak parę lat temu Gross, mówi głośno: „ten słoń tu jest, wiem, że wam nie jest to na rękę, wiem, że łatwiej odwracać wzrok, iść w zaparte, że go nie ma, ale słoń tu jest. I ja o tym słoniu nakręcę film.” I owszem słoń Pasikowskiego w filmie jest dosadny  i bardziej ekstremalny, ale taki być musi, bo to jedyny sposób, żebyśmy wszyscy w końcu przyznali, że go widzimy.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Anioły ze Spadającego Nieba

Dzień, w którym niebo spadło na głowę

W dniu, w którym pojechaliśmy oglądać nowego Bonda, niebo zgodnie z  tytułem filmu spadło nam na głowę. Tak, to tego dnia śnieg zasypał całe miasto, po czym tak samo szybko jak się pojawił, zniknął – u niektórych budząc tęsknotę (za starą, dobrą polską zimą), innych przyprawiając o ulgę - czyli robiąc dokładnie to, co nowy James Bond.  

Bond to bezapelacyjnie jedna z najbardziej legendarnych postaci kina, choć skrojona na dość prostą miarę. Nie miał być tajemniczy i mroczny, tylko przebiegły, przystojny i nieokrzesany. I do tego przez 50 lat zdążyliśmy się przyzwyczaić.  I to w Casino Royal (i tylko w Casino Royal), czyli w nowej wersji Bonda, gdzie pierwszy raz pojawił się Daniel Craig, był on bardziej mięsisty, taki z krwi i kości, z rysem charakterologicznym, z ciemną przeszłością i smutną historią, za to bez zbędnych wybuchów, gadżetów i patosów.  W Skyfall Bond, stety-niestety, powrócił do korzeni, czyli znów gania próbując uratować świat z tym swoim szelmowskim uśmiechem i zbyt niebieskimi oczami.  I nie można napisać, że to źle, bo Sam Mendes i Daniel Craig chcieli w ten sposób oddać agentowi należny mu hołd - stąd  nawiązania do  samej legendy Bonda i do nieodłącznych jego atrybutów (Aston Martin ze strzelającymi światłami, Walter PPK i Ms. Moneypenny). Ale...nie można tu jednocześnie próbować upchnąć ideologii, jakoby Skyfall robiło z Bondem, to, co Mroczny Rycerz zrobił z Batmanem, choć podobieństw do historii człowieka-nietoperza jest dużo (sierota, z oddanym lokajem, z posiadłością, która jest dla niego miejscem w równej mierze tragicznym, co magicznym, z targającą nim misją wymierzenia sprawiedliwości). Batmanowy więc, owszem, ale na pewno nie Nolanowy.

Co do samej historii – nic nowego proszę Państwa, ale to akurat dobrze: szalony złoczyńca (och Javier, Javier, jak ty strasznie musisz zgarnąć nominację do Oscara), piękne kobiety, pościgi i walka o ocalenie świata.

Ogląda się to wszystko przyjemnie  również ze względu na plastyczność filmu (kolejna piękna czołówka), efekty, muzykę i po prostu najczystszy  i najlepszy (bo niezobowiązujący do wysiłku intelektualnego) rodzaj frajdy.

Czy nowy Bond zostaje w głowie na dłużej? Absolutnie nie. Do kina rozrywkowego należy podchodzić oczywiście z dystansem, a  Skyfall jest rozrywką pełną gębą. Chyba aż tak pełną, że tę gębę dorysowuje samemu bohaterowi, zwłaszcza kiedy Bond nabija się sam z siebie, że jest już stary i ciężko mu ganiać za zbrodniarzami, albo gdy zbyt mocno  inspiruje się pewnym Kevinem, który strzeże swojego domu przed włamywaczami, zastawiając na nich mnóstwo wymyślnych pułapek – ale ten film to już zupełnie inna historia, i do niej potrzebna jest cała masa śniegu. 

Pijane anioły

Słodko-gorzki jest ten film jak whisky.  Gorzko na początku – dostajemy w głowę od szkockiej rzeczywistości, która nie ma nic wspólnego z dudami, szkocką kratą i zielonymi wzgórzami, a niepokojąco  blisko jej do dresiarskiego Grochowa.  Aniołom tam raczej nie po drodze. A głównego bohatera – Robbie’ego –  chyba tylko anioły mogą uratować (ach jaka szkoda, że nomen, omen Robbie Williams nie zaśpiewał Loving Angels Instead, kiedy nasz bohater z zapałem kopie, bije i szaleje po narkotykach).

Robbie nie jest zły do szpiku kości, jest po prostu pogubiony, połamany i musi się wyrwać z dotychczasowego życia, zwłaszcza, że stworzył ze swoją dziewczyna nowe życie i dla swojego syna chce czegoś więcej niż swojej smutnej młodości.  Robbie za swoje przewinienia zostaje skazany na przymusowe prace społeczne i  poznaje grupę równie złamanych, choć niesamowicie zabawnych ludzi, o których anioły chyba też zapomniały. Opiekunem tej brygady kryzysowej jest Harry – amator whisky.

Wszystko, co zdarzy się w życiu Robbie’go od chwili, gdy odkryje w sobie pasję do whisky, to już bajka, żeby nie powiedzieć historia science-fiction. I choć dość naiwna, to bardzo ku pokrzepieniu serc.  Po tym filmie, przez jeden, bardzo krótki moment, wierzy się w cuda, w szczęście i istnienie aniołów – jeśli nie tych z białym skrzydłami, to przynajmniej tych przebranych za ludzi.  

Wielki plus za tytuł - The Angels' Share i poczucie humoru, do filmu poleca się napisy, no i whisky oczywiście.