poniedziałek, 19 listopada 2012

Anioły ze Spadającego Nieba

Dzień, w którym niebo spadło na głowę

W dniu, w którym pojechaliśmy oglądać nowego Bonda, niebo zgodnie z  tytułem filmu spadło nam na głowę. Tak, to tego dnia śnieg zasypał całe miasto, po czym tak samo szybko jak się pojawił, zniknął – u niektórych budząc tęsknotę (za starą, dobrą polską zimą), innych przyprawiając o ulgę - czyli robiąc dokładnie to, co nowy James Bond.  

Bond to bezapelacyjnie jedna z najbardziej legendarnych postaci kina, choć skrojona na dość prostą miarę. Nie miał być tajemniczy i mroczny, tylko przebiegły, przystojny i nieokrzesany. I do tego przez 50 lat zdążyliśmy się przyzwyczaić.  I to w Casino Royal (i tylko w Casino Royal), czyli w nowej wersji Bonda, gdzie pierwszy raz pojawił się Daniel Craig, był on bardziej mięsisty, taki z krwi i kości, z rysem charakterologicznym, z ciemną przeszłością i smutną historią, za to bez zbędnych wybuchów, gadżetów i patosów.  W Skyfall Bond, stety-niestety, powrócił do korzeni, czyli znów gania próbując uratować świat z tym swoim szelmowskim uśmiechem i zbyt niebieskimi oczami.  I nie można napisać, że to źle, bo Sam Mendes i Daniel Craig chcieli w ten sposób oddać agentowi należny mu hołd - stąd  nawiązania do  samej legendy Bonda i do nieodłącznych jego atrybutów (Aston Martin ze strzelającymi światłami, Walter PPK i Ms. Moneypenny). Ale...nie można tu jednocześnie próbować upchnąć ideologii, jakoby Skyfall robiło z Bondem, to, co Mroczny Rycerz zrobił z Batmanem, choć podobieństw do historii człowieka-nietoperza jest dużo (sierota, z oddanym lokajem, z posiadłością, która jest dla niego miejscem w równej mierze tragicznym, co magicznym, z targającą nim misją wymierzenia sprawiedliwości). Batmanowy więc, owszem, ale na pewno nie Nolanowy.

Co do samej historii – nic nowego proszę Państwa, ale to akurat dobrze: szalony złoczyńca (och Javier, Javier, jak ty strasznie musisz zgarnąć nominację do Oscara), piękne kobiety, pościgi i walka o ocalenie świata.

Ogląda się to wszystko przyjemnie  również ze względu na plastyczność filmu (kolejna piękna czołówka), efekty, muzykę i po prostu najczystszy  i najlepszy (bo niezobowiązujący do wysiłku intelektualnego) rodzaj frajdy.

Czy nowy Bond zostaje w głowie na dłużej? Absolutnie nie. Do kina rozrywkowego należy podchodzić oczywiście z dystansem, a  Skyfall jest rozrywką pełną gębą. Chyba aż tak pełną, że tę gębę dorysowuje samemu bohaterowi, zwłaszcza kiedy Bond nabija się sam z siebie, że jest już stary i ciężko mu ganiać za zbrodniarzami, albo gdy zbyt mocno  inspiruje się pewnym Kevinem, który strzeże swojego domu przed włamywaczami, zastawiając na nich mnóstwo wymyślnych pułapek – ale ten film to już zupełnie inna historia, i do niej potrzebna jest cała masa śniegu. 

Pijane anioły

Słodko-gorzki jest ten film jak whisky.  Gorzko na początku – dostajemy w głowę od szkockiej rzeczywistości, która nie ma nic wspólnego z dudami, szkocką kratą i zielonymi wzgórzami, a niepokojąco  blisko jej do dresiarskiego Grochowa.  Aniołom tam raczej nie po drodze. A głównego bohatera – Robbie’ego –  chyba tylko anioły mogą uratować (ach jaka szkoda, że nomen, omen Robbie Williams nie zaśpiewał Loving Angels Instead, kiedy nasz bohater z zapałem kopie, bije i szaleje po narkotykach).

Robbie nie jest zły do szpiku kości, jest po prostu pogubiony, połamany i musi się wyrwać z dotychczasowego życia, zwłaszcza, że stworzył ze swoją dziewczyna nowe życie i dla swojego syna chce czegoś więcej niż swojej smutnej młodości.  Robbie za swoje przewinienia zostaje skazany na przymusowe prace społeczne i  poznaje grupę równie złamanych, choć niesamowicie zabawnych ludzi, o których anioły chyba też zapomniały. Opiekunem tej brygady kryzysowej jest Harry – amator whisky.

Wszystko, co zdarzy się w życiu Robbie’go od chwili, gdy odkryje w sobie pasję do whisky, to już bajka, żeby nie powiedzieć historia science-fiction. I choć dość naiwna, to bardzo ku pokrzepieniu serc.  Po tym filmie, przez jeden, bardzo krótki moment, wierzy się w cuda, w szczęście i istnienie aniołów – jeśli nie tych z białym skrzydłami, to przynajmniej tych przebranych za ludzi.  

Wielki plus za tytuł - The Angels' Share i poczucie humoru, do filmu poleca się napisy, no i whisky oczywiście.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz