Dzień, w którym niebo spadło na głowę
W dniu, w którym pojechaliśmy oglądać nowego Bonda, niebo
zgodnie z tytułem filmu spadło nam na
głowę. Tak, to tego dnia śnieg zasypał całe miasto, po czym tak samo szybko jak
się pojawił, zniknął – u niektórych budząc tęsknotę (za starą, dobrą polską
zimą), innych przyprawiając o ulgę - czyli robiąc dokładnie to, co nowy James Bond.
Bond to bezapelacyjnie jedna z najbardziej legendarnych postaci kina,
choć skrojona na dość prostą miarę. Nie
miał być tajemniczy i mroczny, tylko przebiegły, przystojny i nieokrzesany. I
do tego przez 50 lat zdążyliśmy się przyzwyczaić. I to w Casino Royal (i tylko w Casino Royal),
czyli w nowej wersji Bonda, gdzie pierwszy raz pojawił się Daniel Craig, był on bardziej mięsisty, taki z krwi i kości, z rysem charakterologicznym,
z ciemną przeszłością i smutną historią, za to bez zbędnych wybuchów, gadżetów
i patosów. W Skyfall Bond,
stety-niestety, powrócił do korzeni, czyli znów gania próbując uratować świat z
tym swoim szelmowskim uśmiechem i zbyt niebieskimi oczami. I nie można napisać, że to źle, bo Sam Mendes
i Daniel Craig chcieli w ten sposób oddać agentowi należny mu hołd - stąd nawiązania do samej legendy Bonda i do
nieodłącznych jego atrybutów (Aston Martin ze strzelającymi światłami, Walter
PPK i Ms. Moneypenny). Ale...nie można tu jednocześnie próbować upchnąć ideologii, jakoby Skyfall
robiło z Bondem, to, co Mroczny Rycerz zrobił z Batmanem, choć podobieństw do historii
człowieka-nietoperza jest dużo (sierota, z oddanym lokajem, z posiadłością,
która jest dla niego miejscem w równej mierze tragicznym, co magicznym, z
targającą nim misją wymierzenia sprawiedliwości). Batmanowy więc, owszem, ale na
pewno nie Nolanowy.
Co do samej historii – nic nowego proszę Państwa, ale to
akurat dobrze: szalony złoczyńca (och Javier, Javier, jak ty strasznie musisz
zgarnąć nominację do Oscara), piękne kobiety, pościgi i walka o ocalenie świata.
Ogląda się to wszystko przyjemnie również ze względu na plastyczność filmu
(kolejna piękna czołówka), efekty, muzykę i po prostu najczystszy i najlepszy (bo niezobowiązujący do wysiłku intelektualnego)
rodzaj frajdy.
Czy nowy Bond zostaje w głowie na dłużej? Absolutnie nie. Do
kina rozrywkowego należy podchodzić oczywiście z dystansem, a Skyfall jest rozrywką pełną gębą. Chyba aż tak
pełną, że tę gębę dorysowuje samemu bohaterowi, zwłaszcza kiedy Bond nabija się
sam z siebie, że jest już stary i ciężko mu ganiać za zbrodniarzami, albo gdy zbyt
mocno inspiruje się pewnym Kevinem,
który strzeże swojego domu przed włamywaczami, zastawiając na nich mnóstwo
wymyślnych pułapek – ale ten film to już zupełnie inna historia, i do niej
potrzebna jest cała masa śniegu.
Pijane anioły
Słodko-gorzki jest ten film jak whisky. Gorzko na początku – dostajemy w głowę od szkockiej
rzeczywistości, która nie ma nic wspólnego z dudami, szkocką kratą i zielonymi
wzgórzami, a niepokojąco blisko jej do
dresiarskiego Grochowa. Aniołom tam raczej
nie po drodze. A głównego bohatera – Robbie’ego – chyba tylko anioły mogą uratować
(ach jaka szkoda, że nomen, omen Robbie Williams nie zaśpiewał Loving Angels Instead,
kiedy nasz bohater z zapałem kopie, bije i szaleje po narkotykach).
Robbie nie jest zły do szpiku kości, jest po prostu pogubiony,
połamany i musi się wyrwać z dotychczasowego życia, zwłaszcza, że stworzył ze
swoją dziewczyna nowe życie i dla swojego syna chce czegoś więcej niż swojej
smutnej młodości. Robbie za swoje przewinienia
zostaje skazany na przymusowe prace społeczne i poznaje grupę równie złamanych, choć
niesamowicie zabawnych ludzi, o których anioły chyba też zapomniały. Opiekunem
tej brygady kryzysowej jest Harry – amator whisky.
Wszystko, co zdarzy się w życiu Robbie’go od chwili, gdy
odkryje w sobie pasję do whisky, to już bajka, żeby nie powiedzieć
historia science-fiction. I choć dość naiwna, to bardzo ku pokrzepieniu
serc. Po tym filmie, przez jeden, bardzo
krótki moment, wierzy się w cuda, w szczęście i istnienie aniołów – jeśli nie
tych z białym skrzydłami, to przynajmniej tych przebranych za ludzi.
Wielki plus za tytuł - The Angels' Share i poczucie humoru, do filmu poleca się napisy, no i whisky oczywiście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz