środa, 14 września 2016

List otwarty do Multikina (Multikino Polska Złote Tarasy)

To nie będzie recenzja "Bridget Jones' Baby"

Nie chodzę do Multikina często – zwłaszcza od kiedy za trzy bilety na film rodzinny w weekend płaci się prawie stówę,  a tym bardziej od kiedy blok reklamowy przed filmem trwa twarde 45 minut. Najczęściej z kin wybieram Atlantic, bo ma dobry klimat, bo mam do niego sentyment, nigdy nie ma tam tłumów, trailerów jest więcej niż reklam, a bilet z Kartą Kinomaniaka można upolować nawet  za 13 zeta. Wczoraj jednak trafiłam do Multikina na przedpremierowy pokaz filmu Bridget Jones’ Baby. Jak można się było tego spodziewać, w sali przed-kinowej były prawie same kobiety, w dużych ilościach, w większych i mniejszych grupach i podgrupach. Ja sama zresztą należałam do ekipy babskie wyjście pod wodzą mojej przyjaciółki, która kupiła bilety (po 28 zł każdy), a po filmie zorganizowała naszej grupie  jeszcze pójście  na drinka. Ot taki typowy, miejski, koleżeński wieczór.

Jest wtorek, 13 września, godzina 18:45. Wszystkie stawiłyśmy się punktualnie, część poszła jeszcze do toalety, a ja stanęłam w długiej kolejce po coś do picia i cokolwiek, co mogłoby zaspokoić podwieczorny głód.  Zaczęło się z grubej rury.

- Dobry wieczór. Poproszę wodę gazowaną i mały popcorn – powiedziałam do Pani przy kasie.
- Czy mały popcorn może być z zestawu Sekretne życie zwierzaków? – zaskoczyła mnie pytaniem Pani.
- Yyyy… tak - odpowiedziałam patrząc na oświetloną tablicę i rozumiejąc, że ta decyzja oznacza, ze dostanę popcorn w pudełku ze zwierzakami.
- Czy może chce Pani powiększyć zestaw?
- Nie dziękuję.
- Ale naprawdę, to się bardziej opłaca – przekonuje mnie kasjerka.
- Nie dziękuję.
- Ale jak Pani powiększy popcorn do średniego to będzie złotówkę taniej. – nie daje za wygraną Pani.
- Nie dziękuję… - zawieszam się na chwilę szybko kalkulując czy wchodzenie w szczegóły dlaczego podjęłam taką a nie inną decyzję popcornową, (że nie wynika ona z chęci oszczędzenia, ale z tego, że nigdy nie jestem w stanie przejeść nawet małego popcornu w kinie, że nie lubi e popcornu w dużych ilościach i, ze generalnie trochę boli mnie brzuch po wątpliwym chłodniku zjedzonym na obiad w pracy) ma sens. Nie ma. Nie dokańczam zdania.
Pani, rozczarowana moją postawą, wystrzela już jak do wroga.
- Solony czy karmelowy?
- Solony – odpowiadam grzecznie.
- A woda to ma być gazowana, czy nie?
- Gazowana – mówię wiedząc, że już to powiedziałam w bardzo prostym i konkretnym komunikacie na samym początku tej rozmowy.
- Z lodówki, czy nie?
- Z lodówki – odpowiadam w intonacji „wszystko mi jedno, Babo, serio, daj mi po prostu tę wodę”.
- Czy zbiera Pani punkty Payback?
- Nie! – jestem zirytowana i wszyscy, którzy to czytają i znają mnie choć trochę, wiedzą jaką mam minę.
- To jeszcze mam dla Pani ciastko w prezencie od Milki – mówi na osłodę Pani.
- Aha, dziękuję.
- To będzie razem 26,90.
- Ile?? – no żesz kurwa mać, płacę za pieprzoną wodę i mały popcorn tyle ile za bilet?
- No mówiłam, żeby Pani w zestawie wzięła – będzie taniej. Pay pass może być, czy na PIN? – rzuca jeszcze Pani.

Nie mówię nic. Przykładam kartę, płacę, odchodzę. I myślę sobie pierwszy raz tego wieczora – i jako Klientka, i jako osoba, która ma do czynienia z marketingiem, że to jest straszne. I nie o absurdalny hajs chodzi, luz, stać mnie. Ale o sposób. 11 komunikatów od osoby sprzedającej. 11! Rzecz, która powinna mi zająć minutę – bo wiem, po co przyszłam i jasno to zakomunikowałam – zajęła mi 5 minut. To 4 minuty,  których nie odzyskam. To 4 minuty, które laski w kolejce za mną musiały poczekać dłużej. To 4 minuty client-serivce’owego ping-ponga – a rzecz  - przypominam –  nie jest sprawą przełomową, decyzją o posiadaniu zwierzęcia, zmianie pracy, kierunku wakacji. Ba! Nie jest nawet wyborem koloru farby do sypialni, czy do włosów, nie jest zakupem wygodnych butów czy fajnej torby. Rzecz jest o małym popcornie i gazowanej wodzie. Jezus Maria.

Nic to – myślę. To ma być fajny wieczór. Luz. Wracam do swojego grona koleżanek i ruszamy na salę.

Tuz po przekroczeniu progu, dopada mnie Pani i wręcza ulotkę z bijącym po oczach swoją żółcią Jeepem.  Można wygrać samochód! Wystarczy uzupełnić ankietę.
- Nie dziękuję – odmawiam wzięcia  - głównie dlatego, że ręce mam zajęte małym popcornem i gazowaną wodą , z lodówki, za 26,90.
Krok dalej kolejna Pani, wręcza mi zafoliowany pakunek.
- Co to? – pytam.
- Podpaska w prezencie – mówi z colgate’owym uśmiechem Pani.
- Aha, dziękuję.

Drugi raz tego wieczora myślę jako marketingowiec: ok, logiczne, w chuj lasek w jednym miejscu, damy im podpaski. Spoko. Jeep i podpaski. Match made in heaven. Ok.

Z niejasnych dla mnie przyczyn na scenie pod ekranem stoją trampoliny, mijając je dostrzegam kątem oka kilka dziewczyn w sportowych strojach, opalonych, z nienaganną figurą i tyłkami pięknymi jak jesienne jabłka. I choć moja grupa jest bardzo atrakcyjna, to po całym dniu w pracy, objuczone torbami na laptopy, z wytartym makijażem, w nieco wygniecionych ciuchach, przy tych dziewczynach wypadamy dość blado.  Ale i tak jesteśmy zajebiste – myślę. Stado – jak mówi jedna z obecnych koleżanek. Idziemy z moją grupą mocnym krokiem na samą górę gigantycznej sali Multikina. Na naszych fotelach leżą płócienne torby CCC, na nich kilkanaście ulotek, w nich kolejne kilkanaście ulotek i pilniczek. Nie mam jak na tym usiąść. Odstawiam więc mały popcorn i gazowaną wodę, z lodówki, za 26,90. Do płóciennej torby wkładam leżące luzem ulotki, w środku zauważam pilniczek, dorzucam zafoliowaną podpaskę, zawieszam torbę na dyndzlu obok fotela. Siadam. Jest super.

Na scenę wkracza Pan. Charyzmatycznym głosem, który mają tylko wodzireje weselni, albo prowadzący poranne programy radiowe mężczyźni, wita wszystkich serdecznie i od razu każe wypełniać ankiety: można wygrać samochód! Kto jeszcze nie wypełnił? Zaraz Będziemy zbierać! Po czym zaprasza na scenę grupę tych ewochodakowskich dziewczyn, które żwawo wskakują na trampoliny, z głośników zaczyna tarabanić głośna muzyka rodem z radia Eska i rozpoczyna się pokaz. Na ekranie pojawia się plansza: Jumping Frog – Jeden trening= 800 spalonych kalorii! Jeden trening=6000 brzuszków! 10 min jumpingu=30 minut joggingu! Skacz z nami!  Trzeci raz jako marketingowiec myślę: ok, logiczne, bo przecież wszyscy wiedzą, że kto, jak kto, ale Bridget Jones zawsze walczyła z kaloriami.  Spoko, nic to, że główna lekcja z poprzednich części filmu brzmiała zaakceptuj siebie i znajdź kogoś kto Cię pokocha just as you are, nic to, że i ta część uczy, że osiągnięcie idealnej wagi nie rozwiąże wszystkich Twoich kłopotów. Ok. Po minucie, zdecydowanie zbyt skoczne dziewczyny zapraszają na scenę 5 kobiet, by teraz one poskakały. Jest to dość komiczne – bo Panie w letnich sukienkach i na obcasach wyglądają jakby próbowały ujarzmić jakiegoś czterokopytnego potwora, ale ok. My w tym momencie zajadamy się czekoladą, którą częstuje jedna  obecnych koleżanek. Perwersyjna przyjemność – jeść czekoladę patrząc na skaczące laski. Ja czekolady nie jem. Jem swój mały popcorn i popijam wodą, gazowaną, z lodówki, za 26,90.

Pokaz się kończy, na scenę znowu wkracza Pawelec – czy inny radiowy dj, przypominając o wypełnieniu ankiet: można wygrać samochód! Przystojni panowie będą zbierać od Was ankiety! A teraz zapraszam Panią Martę (chyba nie była to Pani Marta, na potrzeby historii przyjmijmy, ze wszystkie bohaterki to Panie Marty). Pani Marta jest przedstawicielem bardzo popularnej i ekskluzywnej restauracji Ilcośtamcośtam (serio, często bywam w warszawskich knajpach, o tej nie słyszałam). 
Pani Marta zaczyna opowieść o super eleganckiej restauracji, gdzie zaprasza na bufet all you can eat za 19.99  (ekskluzywna restauracja z bufetem w cenie niższej niż mój popcorn i  woda), zaprasza również na poranne brunche  (no tak, jak wiemy, brunch – jako połączenie słów breakfast i lunch, może być również wieczorny i nocny). Prezentacja Pani Marty okraszona jest powerpointowym pokazem slajdów i gdy na ekranie sali kinowej pojawia się wielka butelka wina, pani Marta zaprasza kolejną panią Martę - przedstawicielkę... wina (nie wiem, czy ona je robi, sprzedaje, czy po prostu pije).  Ok, zupełnie szczerze, nie wiem co Pani Marta mówiła o winach, bo wtedy wysyłam desperackiego smsa do męża: Jest 19:15, film się jeszcze nie zaczął, ratuj! Gdy zaczynam znów słuchać winnej Pani Marty dowiaduję się, że wino, którym zostały Panie poczęstowane przed wejściem, to właśnie to super wino. Jakie wino? – myślę. Kiedy? Gdzie? Kto? Ok. Spoko. Może rozdawali jak kupowałam mały popcorn i wodę gazowaną, z lodówki za 26.90. Najwyraźniej oprócz 4 minut życia, straciłam też kieliszek wina. OK. Nic to.  Znowu Pawelec , tym razem z pudłem wypełnionych ankiet, które jego pomocnicy wyrzucają na scenę. Losujemy nagrodę! Spoko – myślę – zaraz ktoś wygra samochód. No, nie do końca. Okazuje się, że teraz losowana jest butelka wina. Wygrywa ktoś, odbiera na scenie – brawa. Pojawia się kolejna Pani Marta, ze znanego i ekskluzywnego pensjonatu Jakiśtam Dworek w Jastrzębiej Górze. Pierwsze słyszę. Pawelec losuje super-hiper pakiet SPA, z jednym masażem i kolacją w formie bufetu. Schemat ten sam – ktoś wygrywa, odbiera na scenie – brawa. Następna Pani Marta jest z Kinder Bueno. W końcu jakaś marka, którą znam - myślę. Schemat identyczny.  OK. Kończmy już, proszę, jest 19:35. Nie tak szybko. Na ekranie pojawia się plansza z reklamą podpasek, Pawelec zaczyna czytać, podśmiewając się, że haha podpaskę, hehe podpaski, hihi, wiedziałem, że to będzie ciężki wieczór. Myślę sobie – ok, śmiej się, śmiej. Ty Pacanie! Nie wiem co w tym zabawnego, ale generalnie trend jest taki, że odczarowujemy podpaski, tampony i okresy z bycia tematami tabu, które deprymują mężczyzn i  z których robi się żarty, nie wiedząc jak się zachować. Debil – myślę i jako kobieta, i jako marketingowiec. Pawelec dokonuje losowania, ale schemat się zmienia.  Panie na scenie nie dostają od razu nagród, muszą wcześniej wziąć udział w konkursie z serii: znajdź różnicę na zdjęciach. OK. Zawsze super, dać zrobić z siebie idiotkę, przed setkami innych kobiet, żeby wygrać torbę podpasek. Logiczne, że zadaniem jest znaleźć różnice na zdjęciach, bo nowe podpaski szczycą się tym, że jak raz zobaczysz różnicę, nie będziesz chciała używać poprzednich. Marketingowa konstatacja po raz kolejny: co? Pawelec zaprasza na kolejny konkurs, sponsorem jest CCC, zadanie polega na odgadnięciu z jakiego filmu pochodzą buty pokazane na zdjęciach. Wreszcie jakiś przebłysk – a może raczej klarowna marketingowa decyzja: konkurs łączy buty z kinem. Wow. Szacun. 19:45 – oświadczam koleżankom, ze może lepiej byłoby iść na drinka, a film obejrzeć na DVD, zwłaszcza, że rezerwację w knajpie mamy na 21.30. Dobra, jeszcze pewnie losowanie samochodu i koniec. Pawelec rozdaje jeszcze  nagrody od EMPiKu i wydawnictwa Prószyński i s-ka. Wyjątkowo logicznie – nie są nimi książki. Jesteśmy już mocno poirytowane z moją grupą, a i inne dziewczyny na sali zaczynają okazywać zniecierpliwienie. Następuje brawurowy zwrot akcji, gdyż najwyraźniej pomysły na konkursy się wyczerpały w  przepastnej głowie organizatora tej zacnej imprezy. Pawelec ze sceny krzyczy: Kto urodził się 13. września?. Pojawia się uniesiona para rąk. Pytanie rzucone w przestrzeń zostaje jeszcze dwukrotnie, do momentu kiedy to już kilkanaście rąk jest  w górze (tak, jakby laski potrzebowały kilku minut by namyślić się kiedy mają urodziny). Napięcie rośnie, nasz prowadzący zaprasza dwie dziewczyny i wręcza im dwa bukiety kwiatów (bo tylko tyle ma) od sponsora - firmy CośtamBukiet. Smart. Clever. Prawdziwy marketing. Reszta Pań urodzonych 13 września  (albo tych, które ściemniły wiedząc, że nikt tego nie zweryfikuje), odesłana zostaje z kwitkiem w postaci obietnicy, że będą miały zniżkę na kolejny wieczór z cyklu Kino na obcasach. I... koniec. The End. Zaraz, a samochód???

Zanim dociera do mnie, że przecież nie będzie żadnego samochodu i zanim wkurw za tę udręczającą nas wszystkie godzinę osiąga apogeum, przez moment myślę jeszcze, że może to nie jest tak źle, że pewnie nie będzie w ogóle bloku reklamowego przed filmem.

Kurwa, w jakim ja jestem błędzie.

Gasną światła i zaczynają napieprzać -  buty, książki, podpaski, samochody. Całe combo. Naraz. Jakby wszystkie koszmary z dzieciństwa pojawiły się w jednym miejscu. Jezus Maria.  Ja pierdolę. A na koniec: jeb! Prosto w Twoją naiwną twarz, Głupia! Instrukcja jak wypełnić ankietę, żeby wziąć udział w konkursie samochodowym na stronie www – zaznacz wszystkie zgody na przetwarzanie danych, odpowiedz na pytanie, zostaw  email i telefon, oddaj nam  ankietę – może Cię wylosujemy. Za kilka miesięcy. Jeśli nie zapomniałaś się podpisać.

20:11. Zaczyna się film. Nie mogę obiektywnie go zrecenzować, bo po tym, co się wydarzyło, COKOLWIEK co nie było nachalnym zabiegiem marketingowym wydawało się NAJLEPSZE na świecie.


I teraz, szanowne Multikino, pytam się Was wprost: Dlaczego? Ja naprawdę próbuję zrozumieć… Skąd wzięliście ten genialny pomysł? W imię czego zalaliście nas niczym wiadrem pomyj czymś takim?  Za możliwość zobaczenia filmu 3 wieczory wcześniej niż inni? I - żeby przynajmniej był to bezpłatny pokaz – to mogłabym próbować Was usprawiedliwić, no bo wiadomo – sponsorzy. Ale ja i setki innych kobiet zapłaciłyśmy po 28,00 za bilet na film. NIE za godzinny pokaz niekompetencji marketingowej. Jakim prawem zabraliście godzinę naszego życia? Czy nie sądzicie, że powinniście mieć choć trochę szacunku do nas, żeby  uprzedzić, że film rozpocznie się później? Bo może kobiety, które tak nieudolnie próbowaliście dopieścić mają inne plany, mają poumawiane nianie, zaplanowały wyjście na drinka, muszą dokończyć raport, są głodne, zmęczone? Czy przez chwilę chociaż pomyśleliście, że większość z nas ciężko przepracowała ten dzień, że w bardzo napiętym grafiku, wygenerowałyśmy te 3 godziny, żeby je miło spędzić w towarzystwie koleżanek, a nie po to, by godzinę z naszego wieczoru być męczone kretyńskim, nachalnym  promowaniem zdupymarek?  Czy ktoś z Was, Biznesowi Geniusze, zastanowił się, że może kobiety idące w upalny  wtorek o 19:00 na Bridget Jones bardziej niż całe te pseudoekskluzywne  prezenty, docenią bycie poczęstowaną lemoniadą (a niech nawet będzie to w brandowanej szklance)? Czy zamiast zatrudniać piękne nastolatki, spalające milion kalorii w 60 sekund skacząc przed nami z miną in your face, poczęstować nas czekoladkami? Czy zamiast wprowadzać ludzi celowo w błąd pieprząc o jakiejś samochodowej loterii, nie lepiej pokazać trailery filmów dla kobiet, o kobietach, reżyserowanych przez kobiety? Czy zamiast wręczać nam podpaskę, nie lepiej byłoby poczęstować każdą z nas tym Waszym słynnym winem?

Czy przez myśl Wam przeszło, że nie jesteśmy czarną masą posiadaczek cycków i jajników, do której można wszystko wrzucić jak leci? Czy chociaż przez sekundę spojrzeliście przez pryzmat tego, że takie wyjście do kina to ma być dla nas przyjemność i frajda? Że może zamiast traktować nas jak bazę danych konsumenckich i spamować nas czymś, co  - używając największych eufemizmów -mogę jedynie  nazwać debilną komunikacją, może warto zrobić dla nas coś miłego? Gdzie się uczyliście jakiegokolwiek podejścia do konsumenta? Co gorsza, jaki normalny właściciel firmy czy Brand Manager zgodził się na to, by wykorzystać swoją markę do takiego kurewstwa? Dlaczego zatrudniacie jakiegoś pseudo-znanego pajaca, który w najbardziej żałosny sposób podchodzi do kobiet? Dlaczego, mając setki fajnych lasek na sali, kobiet, które są świadomie swojej wartości, które są  postępowe, które przyszły, na litość boską, na Bridget Jones  – symbol emancypacji i feminizmu z początku XXI wieku, pozwalacie jakiemuś błaznowi śmiać się z podpasek? W Europie, w Warszawie, w 2016 roku? Mając na sali co najmniej trzy setki świetnych kobiet, śmiejecie się ze słowa podpaska? Serio? SERIO???


Wiem, że to, co piszę brzmi jak problemy pierwszego świata, które w świetle innych, dużo bardziej życiowo istotnych  spraw, nie mają absolutnie żadnego znaczenia.. Ale po prostu jestem wkurwiona. Jako konsumentka. Jako ktoś, kto ma pojęcie o marketingu. Jako kobieta. JAKO CZŁOWIEK.

Wstydźcie się.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Odyseja ko(s)miczna Michaela Baya


Jeśli wracać do recenzowania, to tylko z takim filmem.  I wyznaniem. A wyznanie, łatwo przez gardło nie chce przejść, no ale bez tego nie da rady… Nie wiem, jak to się mogło stać, biorąc pod uwagę, że raczej oglądam wszystko, jak leci. Nawet, jeśli coś leży bardzo daleko od moich preferencji, w filmowej dolinie płynącej koreańskim kinem alternatywnym, niemiecką komedią o Indianach, czy po prostu Von Trierem – oglądam. Oglądam wszystko, bo kocham. I wierzcie mi, bez stygmatów przypisywanych dziewczynom, oglądam Avengersów, Xmenów, Matrixa, Star Treka, wszystkie filmy dziejące się poza naszym czasem 
i planetą, wszystkie filmy  o alienach, predatorach, i facetach w czerni,  wszystkie kosmiczne zagłady ziemi, wszystkie bliskie spotkania trzeciego stopnia, Spidermana, Batmana, Supermana – nawet człowieka ze stali, Hulka, Daredevila – oglądam. O miłości do Star Wars wspominać nie muszę. Nie jestem, zatem, po tym wnoszę, jakąś ignorantką kina sci-fi, a wręcz odwrotnie - wiele z tych filmów zdobyło moja dozgonną miłość i uwielbienie. Nie wiem więc, jakim cudem nigdy nie widziałam Transformersów. Żadnych. Ever.

Pisząc więc czasem zaprzeszłym: no i gdyby był wiedział mój towarzysz filmowy, z którym obejrzę zawsze
i wszystko, że nie wiem o transformersach nic a nic poza tym, że chodzi o samochody, które zmieniają się w roboty, to byśmy nie poszli do kina, tylko odrobili pracę domową. I miałabym punkt odniesienia lepszy, żeby poczynić ten oto wpis. No, ale tak się nie stało. Piszę zatem jako kompletny laik i miejcie to na względzie.

Film jest o tym, że Mark Wahlberg odkrywa przypadkowo starą ciężarówkę. Jego córka  (która, przysięgam na wszystko, jest tak głupia, jak seksowna i serio nie wiem, który to college ją chciał przyjąć) wścieka się na  niego okropnie, że ojciec wydaje pieniądze, których potrzebują na dom i jej studia. Jednak po rozmowie z ojcem przy zachodzącym słońcu, wszystko się układa. Do czasu  - ciężarówka okazuje się być bardzo ważna dla złych panów z FBI, którzy wpadają do Marka i próbują zabić jego córkę, co Mark bardzo przeżywa, ale generalnie i tak nie zdradza, co zrobił z ciężarówką. Potem muszą uciekać, przed złymi panami w czarnych garniturach, razem z chłopakiem córki , który jest oczywiście zupełnie przypadkowo kierowcą rajdowym i jeździ lepiej niż szybcy i wściekli 9.  Uciekają długo, ale potem w sumie już mniej i ojciec jest zły na swoją córkę, bo spotyka się z tym facetem, a on myślał, że nie będzie mieć chłopaka, aż do skończenia liceum. No i Mark Wahlberg nie lubi go bardzo, choć mówi do niego Lucky Charms. I znowu kłóci się z córką o to, że ma chłopaka, a ona jest wściekła, że ojciec nie ma pieniędzy i w ogóle się nią nie zajmuje. Nie to, co jej chłopak. Ale potem rozmawiają przy zachodzącym słońcu i jest znowu ok. Potem jest jakieś straszne zamieszanie, w każdym razie najpierw Wahlberg i Lucky Charms muszą uratować córkę, potem córka i Lucky Charms muszą uratować ojca, no i w międzyczasie trafiają na statek kosmiczny i do Chin. Ale wszystko dobrze się kończy i wszyscy są szczęśliwi i znów zachodzi słońce.

A zapomniałabym, że gdzieś w tle tej „heart-felt story” okazuje się, że ciężarówka to tak naprawdę uśpiony autobot Optimus Prime i wszyscy go chcą dopaść. Nie wiedząc o Transformersach nic, myślałam, że Optimus Prime jest jak Lord Vader, wiec od początku kibicowałam, żeby go zniszczyć i czułam się bezpiecznie wiedząc, że FBI razem z dobrym transformerem będą szukać Optimusa. Ale potem się wszystko zmieniło –  i byłam kompletnie skonfundowana - FBI było złe, dobry transformer pomagający ludziom był zły, a Optimus okazał się dobry, kochany i odważny. 


Był też w pewnym momencie jakiś dinozaur, ale wyszłam do toalety, więc nie wiem, jak się pojawił, chociaż towarzysz filmowy mi wyjaśnił, że to tak naprawdę nie wielki meteoryt zabił 65 milionów lat temu (eon w tę lub w tamtą stronę) wszystkie dinozaury, tylko właśnie transformersi  - ale nie wiem już którzy i dlaczego.


No i kiedy  tak myślę sobie o tym filmie, to wydaje mi się, że Michael Bay jest strasznie śmiesznym facetem. Bo trzeba mieć mega poczucie humoru, żeby zrobić  pastisz samego siebie. No chyba, że on tak na serio, to wtedy aż się boję Transformersów 5 (już w postprodukcji). Jeśli jednak miało być to puszczenie oka to starszego widza, to wyszło extra z tymi wszystkimi armageddonowymi wstawkami i ujęciami rodem z Pearl Harbor. A jeśli miała być to tylko rozrywka dla trzynastolatków, to też dobrze.  Tak, czy inaczej - ja, niczym detektyw  Murtaugh, jestem simply too old for this sh*t. 

I ani trochę nie jest mi z tego powodu przykro. 

wtorek, 21 stycznia 2014

Wiele hustle o nic

Rzecz się stała niesłychana!
Pani uwiodła brzydkiego pana.
Wielki szwindel ich połączył
I hajs płynął – się nie kończył.
Ale państwo chcieli więcej!
I tak wpadli w śliskie ręce
Pana FBI agenta -
ale to jeszcze nie puenta.
Zmusił parę do współpracy
Żeby wpadli też cwaniacy.
I ten egzotyczny tercet
Trafił widza w samo serce.
Christian Bale i Bradley Cooper
Tworzą bardzo zgraną grupę
Stylizacja złote lata:
Biały garniak, loki, klata
I muzyka disco leci -
Wszystko złoto, co się świeci.
Amy Adams przesadzona,
Ale lepsza Bale’a żona -
Przez panią Lawrence zagrana
Przez Oscary ukochana.
Żona się z kochanką kłóci,
Bale DeNiro bałamuci,
Cooper wrobić chce Rennera,
Robi się wielka afera.
Dużo się w tym filmie dzieje:
Policjanci i złodzieje,
Miłość, chciwość, złość i żądza
Jednak chaos tym zarządza.
Bale, co prawda, pozamiatał,
Cooper też się świetnie wplatał,
Mnóstwo śmiechu, przygód wiele
Ale, drodzy przyjaciele,
Przy tak dobrej w film ten wierze
Trzeba spojrzeć tutaj szczerze:
Choć grać wszystko miało naraz,
To mam teraz z nim ambaras…
Bo tak wiele oczekujesz,
że się lekko rozczarujesz.
Klimat filmu bardzo fajny,
Lecz reżyser mocno skrajny -
Niby dwoi się i troi,
A od nudy się tu roi.
Sam poprzeczkę wzniósł wysoko,
Ale prawda kole w oko,
Bo szalony pan O’Russell
Zrobił tylko średni hustle.
I choć chciałabym go bronić -
Jest to wiele krzyku o nic.

niedziela, 19 stycznia 2014

O Kapitanie, mój Kapitanie

Moja wiedza na temat piratów leżała w skrzyni skarbów, gdzieś pomiędzy Kapitanem Hookiem, a Klątwą Czarnej Perły. Owszem, co jakiś czas słyszałam o atakach rozbójników na handlowe statki u wybrzeży Somalii, jednak był to dla mnie zawsze tak odległy temat, że myśląc o nim miałam wizję jednookiego brodacza, pijącego rum, z papugą na ramieniu, krzyczącego "Aaargh Mate!". To nawet nie tyle, że jestem jakimś ignorantem - po prostu miałam duży kłopot z umiejscowieniem baśniowych według mnie piratów w XXI wieku.


Kapitan Phillips już od pierwszych chwil mi w tym pomaga. Oto trafiamy do somalijskiej wioski, która nie ma nic wspólnego ani z baśniami, ani z dwudziestym pierwszym wiekiem. Somalijczycy żyją w ubóstwie, nie mając regularnego dostępu do wody i jedzenia - co od razu wywołuje u widza empatię. Podobnie, jak to, że pod groźbą śmierci, kacyk wyznacza biednych, młodych chłopaków do udziału w napaści na kolejny statek. No i mamy zrozumienie motywów planowanej zbrodni, a nawet i współczujemy tej wątłej, pirackiej łodzi, która wyrusza na polowanie. Zwłaszcza, że główny złoczyńca to sama skóra i kości i jedyne, co chce się zrobić to go natychmiast nakarmić. Ale, ale! Nie tak szybko! Ostrożnie z tym usprawiedliwieniem! Na horyzoncie pojawia się bowiem Tom Hanks - nobliwy, pracowity, skoncentrowany, poważny, budzący szacunek, prawy kapitan Phillips.I jego nie damy zaatakować! Nie trudno się domyślić, co dzieje się dalej - również dlatego, ze jest to historia oparta na prawdziwych (i to niedawnych) wydarzeniach. Wbrew znanemu powiedzeniu - kapitan Phillips nie schodzi ostatni ze statku, a cały swój spryt i wiedzę wykorzystuje do obrony swoich ludzi. 


To mocno trzymający w napięciu thriller - nawet dla tych, którzy pamiętają, jak skończyła się ta akcja ratunkowa. Ale reżyser Paul Greengrass, poza wywołującym dreszcz na plecach kinem akcji (co wierni fani Jasona Bourna doskonale znają), daje nam coś więcej. Kolejne minuty filmu rzucają światło na przerażająco rozwarstwiony (mimo globalizacji) świat, w którym na szczęście największą siłę nadal stanowią ludzie - mimo tak różnego pochodzenia, tak do siebie podobni.  To również bardzo podstawowa, prosta w swej amerykańskości, ale ujmująca historia o odwadze zwykłego człowieka, który postawiony w wyjątkowo trudnych okolicznościach, potrafi dokonać właściwych wyborów (i mówię tu o obu bohaterach). Dzięki debiutującemu Barkhadowi Abdimowi, postać szefa pirackiej szajki jest bardzo wiarygodna -  potrafi on przerazić już samym spojrzeniem, ale jednocześnie ująć widza i zmusić przynajmniej do próby spojrzenia na całą historię z innej perspektywy. Jeśli zaś chodzi o pana Hanksa - tylko on może w tak urzekająco lekki sposób zagrać "everymana", który staje się bohaterem. Podczas ostatnich Złotych Globów, Matt Damon nazwał Toma Hanksa skarbem narodowym Ameryki. I ja się z nim w zupełności zgadzam - szczególnie po obejrzeniu ostatnich 5 minut Kapitana Phillipsa, które powiedzą wam więcej o magii aktorskiego talentu Hanksa niż moje tysiąc słów. 

The Westons Family

Trudno mi będzie zachować recenzencki profesjonalizm, bo ten film uderza za blisko w "rodzinny dom". Co prawda moi rodzice mają się świetnie i żyją w zacnym zdrowiu nad pięknymi Wigrami, ale umówmy się, że każda rodzina trzyma w szafie jakiegoś trupa. A w August: Osage County trup się ściele gęsto.  Już mniej więcej w piętnastej minucie film wprowadził mnie w nastrój prawdziwej melancholii. Zresztą, każdego, kto kiedykolwiek uczestniczył w większym spędzie rodzinnym, czy musiał stawić czoło niewidzianym od lat kuzynom podczas zdecydowanie zbyt biesiadnej stypy, lub po prostu usłyszał od swojej mamy na Wigilii, że zła sukienka, a od ciotki, że czas najwyższy na kawalera po sercu, ten film zmusi do refleksji. I od razu powiem, że będzie to smutna refleksja. 

W najbardziej płaskim stanie Ameryki - Oklahomie, w gorący sierpniowy dzień, spotyka się klan Westonów: uzależniona od leków, chorująca na raka Violet (Meryl Streep), jej siostra Minnie Fae (Margo Martindale) z mężem Charlesem (Chris Cooper), a także drugie pokolenie: córki Violet - Barbara (Julia Roberts), Ivy (Julianne Nicholson) i Karen (Juliette Lewis) i syn Minnie Fae - Mały Charlie (Benedict Cumberbatch - co za imię!:)). Dodatkowo są obecni partnerzy córek - wkrótce były mąż Barbary (Ewan McGregor) i już niedługo przyszły mąż Karen (Dermot Murloney). Brakuje tylko głowy rodziny Beverly Westona (Sam Shepard), którego pogrzeb jest przyczyną tego rodzinnego zjazdu. Nagła śmierć Beverly'ego tylko trochę działa tu jak impuls do ujawnienia skrywanych od lat rodzinnych sekretów, ale przede wszystkim potęguje i doskonale obnaża tragicznie toksyczne relacje, jakie od lat panowały w tym pięknym, wiejskim domu z huśtawką na werandzie. 

Z każdą minutą coraz lepiej rozumiemy dlaczego córki Westonów są właśnie takie, a nie inne i dlaczego każda z nich  wyrosła na zupełnie inną osobę, mimo wychowania przez tych samych rodziców. Dowiadujemy się jak ogromny wpływ na ich relacje (zarówno z mężczyznami, jak i między sobą) mieli ojciec alkoholik i matka narkomanka. Sięgamy też jeszcze głębiej i ze strzępków informacji jawi nam się powoli obraz traumatycznego dzieciństwa Beverly'ego i Violet (najbardziej zatrważająca opowieść wigilijna wszech czasów) i, o dziwo, możemy choć trochę próbować zrozumieć skąd wzięli się ci nieszczęśliwi ludzie. Szybko zaczynamy się bać. Budzi w nas lęk nienawiść Minnie Fae do własnego dziecka i całkowite upodlenie Małego Charliego, niepokoi zachowanie próbującej być ponad swój wiek czternastoletniej córki Barbary, kompletnie przeraża okrutność i narkotykowe szały Violet. I zanim się zdążymy zorientować, siedzimy wciśnięci w kąt kanapy, znajdując nowe pokłady zrozumienia dla samobójstwa Beverly'ego, zastanawiając się czy Rodzina Addamsów nie chciałaby nas adoptować. 

Czekając na jakieś ukojenie, czy oczyszczającą epifanię, widzimy napisy końcowe, które zostawiają nas jedynie z rozrywająca serce konstatacją, że relacje rodzinne naznaczają człowieka na całe życie, że o tym, czy ktoś jest nam bliski nie powinien decydować przypadek (jak mówi Karen - jakiś genetyczny splot okoliczności), bo ten sam kolor oczu i sposób chodzenia to za mało, żeby kogoś bezwarunkowo kochać. Ale smutek przeszywa nas tym większy, że ani ciągnące się po horyzont równiny Oklahomy, ani nawet przeprowadzka do innego stanu nie odetną cię od tego, skąd pochodzisz i kim jesteś - bo twoja rodzina zadecydowała o tym zanim się w ogóle urodziłeś.

Żeby nie było tak gorzko, na koniec muszę wspomnieć o niepowtarzalnej obsadzie tego filmu, z której zarówno każdy z osobna, jak i wszyscy razem dają brawurowy popis gry aktorskiej. A Meryl Streep i Julia Roberts razem to już jakiś naprawdę wyższy poziom sztuki. Streep od dawna ma łatkę hollywoodzkiego Midasa, który czegokolwiek się dotknie  - zamieni w złoto, choć dla mnie Oscar za Thatcher był delikatnie naciągany. Jako Violet Weston raz na zawsze zamyka buzię absolutnie wszystkim. Jest to niekwestionowanie największy talent aktorski wszech czasów. Julia Roberts nigdy nie zagrała tak prawdziwie i tak prawdziwej roli - moim zdaniem najlepszej w swojej karierze. Dalszy plan również budzi niekłamany podziw. Jeden z lepszych filmów ostatnich lat - pod każdym względem. A.. i wbrew obwieszczeniom plakatowym i trailerowym - nie jest to w ogóle komedia.

czwartek, 16 stycznia 2014

Mr Gaines goes to Washington

Półtora metra Danny’ego Stronga przyciągnęło moją uwagę już na etapie jego roli w prze-inteligentnie napisanym serialu Gilmore Girls.  Mocno zapadła mi w pamięć grana przez niego drugoplanowa postać, ale jeszcze mocniej zaskoczyło mnie nazwisko Strong w napisach końcowych filmu Recount  - nie na wyrost ogłoszonego jedną z lepszych sensacji politycznych od czasu Wszystkich Ludzi Prezydenta.  Jak na Stronga przystało był to mocny debiut i, jako film z małego ekranu, Recount  znacząco wpłynął na dokonującą się telewizyjną rewolucję (świetne rola Kevina Spacey i Laury Dern). Strong zaimponował mi wtedy błyskotliwym, świetnie napisanym i trzymającym w napięciu scenariuszem - opartą na prawdziwych  i to bardzo kontrowersyjnych wydarzeniach historią niesławnych wyborów  prezydenckich Bush jr. vs Gore. Druga potyczka polityczna Stronga również mnie urzekła – bezpardonowo obnażając wszelkie niuanse pokazał historię  groteskowej Sarah Palin, która w 2008 startowała jako zastępca Johna McCaina w wyborach prezydenckich. Film i rola Julianne Moore został obsypany nagrodami, a Strong stał się specjalistą od opowiadania historii z Białym Domem w tle.  Dowiedziawszy się więc, że to właśnie on pisze scenariusz do Kamerdynera przygotowałam się na dobre, polityczne kino. Kamerdyner jednak okazał się baśnią.

Za siedmioma górami i siedmioma lasami, w pięknej, rasizmem płynącej krainie, żył sobie Cecil Gaines. Nie miał on swego miejsca w tym świecie – źli ludzie zabili mu ojca i skrzywdzili matkę, a jego zaprzęgli do służby. Mimo niewolniczej pracy, młody Cecil nie miał nic – ani rodziny, ani pieniędzy, ani wolności. Gdy jako młody chłopak trafił na ulicę, los postawił na jego drodze dobrego wróżka, który przyjął go do pracy w hotelowej restauracji. Gaines swoją pracowitością i powściągliwością (a milczeć musiał umieć, bo był Afroamerykaninem obsługującym Białych w latach sześćdziesiątych), zrobił wrażenie na tyle duże, że trafił do Białego Domu. I tam żył długo i szczęśliwie. 

Kamerdyner pokazuje historię  prawdziwego męczennika – w słusznej sprawie rzecz jasna. Większość życia poświęcił służeniu prezydentom Stanów Zjednoczonych, był najbliżej najważniejszych osób, w najbardziej przełomowych momentach – mimo to milczał jak grób.  A to jego milczenie, nawet kiedy powinien był protestować, bolało mnie aż w zęby. Zwłaszcza w porównaniu z jego rzutkim synem, który prawie jak Forrest Gump, brał udział we wszystkich milowych (lub może tylko legendarnych) wydarzeniach tego okresu amerykańskiej historii. Ale Cecil Gaines walczył o równość na swój sposób - codziennie zakładając niewygodną maskę i z determinacją kropli drążącej skałę stawiając czoła swojej drugiej rzeczywistości. (świetna scena, gdy Gainesów zaproszono na raut w Białym Domu). Ten drugi świat staje się szybko jego pierwszym, a Cecil coraz gorzej radzi sobie z własnym domem - pijąca żoną i oddalającymi się synami.

Temat na film - sami przyznacie - niesamowity, produkcja zrobiona z aptekarską precyzją, dobrze oddany klimat, dobra gra aktorska – oczywiście głównie Forrest Whitaker, ale na pochwały zasługuje też Oprah Winfrey (choć ciut za staro wypada grając te najmłodsze lata), a także przewijający się prezydenci i ich żony (Robin Williams jako Dwight Eisenhower, John Cusack jako Richard Nixon, Minka Kelly jako Jaqueline Kennedy, Alan Rickman i Jane Fonda jako Reaganowie – jedynie JFK jest jakoś mało przekonujący).  

Niby wszystko gra, ale film mi nie gra. Długo nie mogłam namierzyć co w nim zgrzytało. Jestem wielką orędowniczką kina afroamerykańskiego – mającego na celu pokazanie historii z drugiej strony, opowiedzenie epopei narodowej z perspektywy tych uciśnionych i utarcie nosa wszystkim, którzy jakkolwiek przyczynili się do stanowczo zbyt długo trwającego stanu rzeczy i też tym, którzy nie robili nic, by ten stan rzeczy zmienić. Dla mnie jednak jest różnica między pokazywaniem tych wciąż gorących tematów w sposób subtelny, a wykładaniem ich łopatologicznie – zakładając zupełny brak wrażliwości  i inteligencji wśród odbiorców. A Kamerdyner przez większą część posługuje się utartymi schematami, licznymi cliches i wymierzonymi na efekt patetycznymi scenami.


No cóż...Piękna to bajka, ale niestety nie moja.

wtorek, 31 grudnia 2013

Desolation znaczy smutek

Wszystko, co mam do powiedzenia na temat nowego Hobbita, możecie przeczytać w zeszłorocznej recenzji poprzedniej części, o tu:

HOB3DHD48KN, czyli ale to już było

Dodatkiem jest fajny Smaug z głosem i fizjonomią Benedicta Cumberbatcha (co za nazwisko:)). Jak mawiała Meryl Streep w Diabeł ubiera się u Prady: that's all...