środa, 17 października 2012

Natalia Lesz

Bardzo lubię pisać o filmie, który wszyscy już widzieli, wszyscy mają już mocne o nim zdanie, sklasyfikowali go już nie tylko w kontekście kinowych kategorii ("ale dramat", "co za komedia", "prawdziwy horror") ale też w swoich wysublimowanych gustach (yyy…"ale dramat",  "co za komedia", "prawdziwy horror").

To trudne, przyznaję, zwłaszcza, kiedy chce się napisać coś złego, o filmie, który wszystkim się podobał, albo cos dobrego o "Bitwie pod Wiedniem" na przykład.  Trudniejsze, kiedy własna mama dzwoni  oczarowana filmem, koleżanka z pracy cały dzień  przeżywa, a najlepsza przyjaciółka, która jest również filmowym freakiem mówi, że nie pozwoli  powiedzieć złego słowa. Mija parę dni, a ja zakopana po uszy, po równo w korporacyjnych projektach i w jesiennych premierach seriali, nadal nie mam czasu pójść do kina. Następuje apogeum: o filmie piszą absolutnie wszyscy, mniej i bardziej profesjonalne recenzje zalewają internet niczym woda kolejne etapy budowy nowej linii metra, znajomi na fejsbuku krzyczą capslockami, że film lepszy niż "8 mila" czy "Hustle and Flow", tvn24 podaje, że jest to trzeci w historii polskiego kina film z największą liczbą widzów w kinach. Zaczyna trafiać mnie szlag, ze jeszcze tego nadwiślańskiego cudu nie widziałam. Nie wytrzymuję –wyłączam Dextera i Homeland i zaciągam mojego towarzysza do kina w sobotnie południe.

Co więksi kinomaniacy szykują się na WWF, a Kowalscy spędzają ostatnie ciepłe, jesienne podrygi na zewnątrz, rzesza dumnych Polaków mimo znaków ostrzegawczych sunie na podwiedeńską katastrofę.
Na sali, razem z nami, jest może z 10 osób. Staram się otworzyć łeb, usunąć z niego wszystkie zasłyszane i przeczytane opinie.  Ja zaczynam, tak, oto… „jesteś bogiem”.

Niesamowity i uderzający od razu jest klimat – zwłaszcza dla kogoś, kto całkiem niedawno był w Katowicach i wie, ze jedyną jakkolwiek ciekawą  i odrobinę mniej ponurą częścią tego miasta jest Nikiszowiec. Sceny z pierwszego spotkania całego trio, kręcono na aktualnym, niewymagającym charakteryzacji dworcu w Katowicach.  W czasie filmowym jesteśmy 14 lat wstecz, co również świetnie czuć, bo zadbano o najmniejsze szczegóły i to z niesamowitym wyczuciem (teleturnieje w telewizji, Toto Lotek, komputery i dyskietki, a nawet plakat z VIII Finału WOŚP). Zachwyciło mnie to, bo trudno w filmach, zwłaszcza polskich, o wiarygodność.  Gra aktorska rozwala na łopatki  – nie wiedziałam skąd się wzięli Marcin Kowalczyk, Tomasz Schuchardt i Dawid Ogrodnik  (sfilmwebowałam ich dopiero po filmie) – ale pierwszy raz od dłuższego czasu widziałam w kinie taką lekkość i naturalność, co musiało być chyba tym trudniejsze, że przecież grali prawdziwe osoby. W ogóle, postacie biograficzne, niezależnie od tego, kto i jak dobrze je gra (np. Meryl Streep jako Julia Child czy Margaret Thatcher) mają tendencję do bycia przerysowanymi  i w rezultacie często stają się karykaturami bohaterów. Tutaj tego nie było. Kilkanaście naprawdę przejmujących scen, świetnie wpleciona muzyka oraz dowcip (którego w ogóle się nie spodziewałam) przeważyły – to naprawdę dobry film (bez dodawania "jak na polskie kino….").

Historia Magika i Paktofoniki sama w sobie była doskonałym materiałem na scenariusz. Wiadomo, że czyjaś śmierć, zwłaszcza w świecie muzyki czy filmu, tworzy legendę. Taki film pewnie by nie powstał, gdyby Magik żył (i śpiewał PIOSENKI :)). Twórcom filmu  udało się wymknąć widmu tragicznej śmierci i pokazać po prostu historię człowieka.  Momentami  było trochę przydługo, nieskładnie, a dla tych, którzy WIEDZĄ JAK TO BYŁO NAPRAWDĘ (a najwyraźniej jest ich milion)- niezgodnie z rzeczywistością.  Ale myślę, że to rozejdzie się po łokciach, a "Jesteś Bogiem" nawet kilka lat po premierze (filmu, nie Tusku) będzie dobrym, polskim filmem.

I PS. Nie jestem naprędce mianowanym przez siebie ekspertem od hiphopu, bo zawsze miedzy nami był raczej przelotny romans niż wielka miłość. Nie wyrosłam na tej muzyce, bo znane na pamięć teksty „Filmu” czy „Ja mam to co ty” były raczej soundtrackiem do kilku szalonych imprez niż motywem przewodnim mojego dorastania. I choć napisałam pracę licencjacką o samobójstwie,  to nie wiem dlaczego Magik się zabił. Nie mam też swojego bloga w natemat.pl., a w celebryckim świecie jestem nikim. I wiem, że emocje związane z pewną „recenzją”  już opadły, a  uwaga wszystkich zwrócona jest dziś w stronę Stadionu Narodowego i oczekiwania na zaciągniecie dachu z powodu słońca. Mimo wszystko, z tego miejsca, chciałabym pozdrowić  Natalię Lesz.