wtorek, 31 grudnia 2013

Desolation znaczy smutek

Wszystko, co mam do powiedzenia na temat nowego Hobbita, możecie przeczytać w zeszłorocznej recenzji poprzedniej części, o tu:

HOB3DHD48KN, czyli ale to już było

Dodatkiem jest fajny Smaug z głosem i fizjonomią Benedicta Cumberbatcha (co za nazwisko:)). Jak mawiała Meryl Streep w Diabeł ubiera się u Prady: that's all...

Fugazi

Niedawno pisałam, że nawet za dużo nie wystarcza głodnym wszystkiego Amerykanom, a tutaj spada na mnie jak grom z jasnego nieba wiadomość, że jeszcze więcej to też za mało. I, jakby tego wszystkiego było mało, to wcale nie grzech chcieć więcej i więcej mieć, nawet jeśli sposób zdobycia tego jest co najmniej nielegalny.  I, co więcej, można mieć to wszystko przy odrobinie szczęścia, brawury i kokainy. Bez żadnych konsekwencji, bez liczenia się z kimkolwiek, bez skrupułów. Super! Jeszcze! Ja też tak chcę!

Jest rok 1987, poniedziałek, amerykańska giełda jest świadkiem wielkiego krachu zostawiając Jordana Belforta, jak setki innych maklerów, bez pracy. Jednak, jak żaden inny makler, Belfort ma wielką determinację, spryt i świadomość co i jak zrobić, żeby zarobić. Z tym całym wyposażeniem, wraz z grupą zupełnie niewallstreetowych  i w ogóle mało wyjściowych znajomych, Belfort zakłada firmę, która ma w szybki i łatwy oraz, rzecz jasna, nielegalny sposób spełnić marzenia naszego bohatera. Jakie to są marzenia? Mieć tyle pieniędzy, ile dup, tyle dup ile narkotyków, tyle narkotyków ile pieniędzy – ujmując to inaczej: móc wyściełać kosze na śmieci stu dolarowymi banknotami, z życia zrobić jedną wielką imprezową orgię, ćpać tyle, żeby ledwo chodzić, być uwielbianym przez tysiące i może jeszcze, ewentualnie, mieć helikopterowe lądowisko na swoim jachcie. Belfort w tempie światła realizuje swój amerykański sen i… no właśnie... Gdyby był to film szablonowy napisałabym w tym miejscu, że tak szybko, jak nasz bohater wspina się na szczyt, tak szybko z niego spada i, że w 130 minucie filmu Scorsese kolejny raz uczy nas gorzkiej lekcji pokory z morałem „easy come, easy go”. Ale, Wilk z Wall Street szablonowy nie jest. Deprawacja naszego bohatera doprowadza go wprawdzie do wypicia naważonego piwa (a tata przecież ostrzegał), ale kto nie lubi piwa? :) Cała ta historia nie ma dawać i nie daje spodziewanej puenty, że nie można mieć wszystkiego, bo Jordan Belfort udowadnia, że można. I jedyną konkluzją płynąca z tego filmu jest to, że pieniądze szczęście dają, a najlepiej się z tego cieszyć w garniturze za 4000 $, jadąc limuzyną, wciągając koks. I nie jest to nawet filmowe złudzenie, tylko rzeczywistość, bo historia Belforta (choć faktycznie poszedł na 22 miesiące do więzienia za wszystkie swoje finansowe malwersacje) kończy się tak, że na podstawie napisanego przez niego bestsellera powstał film Martina Scorsese, a jego zagrał sam Leonardo DiCaprio. Czy jeszcze ktoś ośmieli się powiedzieć, że w życiu nie można mieć wszystkiego?


Wielki Scorsese to Goodfellas, Scarface, Taksówkarz, Wściekły Byk, Infiltracja, Kasyno. Scorsese męczydusza to Gangi Nowego JorkuAviatorWyspa Tajemnic (ojej – czyli wszyło na to, że projekty z DiCaprio do tej pory były cieńsze). Wilkiem z Wall Street reżyser wraca do formy, z lekkością i humorem oddaje hołd pogoni za złotym cielcem, prześmiewa też hedonizm Ameryki przełomu lat 80/90 i, co najfajniejsze, nie funduje taniej gadki o moralności (wbrew ostatnio zasłyszanej opinii nie wychwala też psychopatycznych zachowań), a tylko pokazuje widzom jak tragikomiczne mogą być skutki nieposkromionej żądzy pieniądza, której stety-niestety wszyscy ulegamy. 


Wilk z Wall Street ma swoje wady –  jest ciut za długi, gdzieniegdzie narracja lekko siada, jest też kilka zbyt gwałtownych  przeskoków od komedii do tragedii. Można mieć też wrażenie, że gdzieś to już kiedyś było grane (mój filmowy towarzysz wymienił tu chociażby Wall Street Olivera Stone’a, a także mniej znany Boiler Room  z Giovannim Ribisi i Vinem Dieslem). Ale jest to też niewątpliwie jedno z ciekawszych przedsięwzięć Scorsese ostatnich lat.

I na koniec dwa słowa o grze aktorskiej. Genialna obsada: Jonah Hill jest nieludzko zabawny, młodziutka Margot Robbie jest nową Marisą Tomei z kultowego Kuzyna Vinny, a epizod Matthew McConaughey’a jest jednym z najbardziej popisowych momentów w kinie (rytmiczne nucenie i uderzanie w pierś całościowo improwizowane – co można zauważyć po minie DiCaprio). Największe wrażenie robi jednak Leonardo, który do tej pory budził we mnie ambiwalentne uczucia. W Wilku połączył wszystkie swoje najlepsze role, łącznie z łudzącym podobieństwem do Arniego Grape'a w scenie poquaaludowej fazy (btw, serio to musiały być najlepsze narkotyki na świecie). Ta scena zresztą wywołała we mnie największy atak śmiechu ostatnich kilku lat. Brawo Panie DiCaprio. Oscar dla Pana!




wtorek, 17 grudnia 2013

Wielki!

"Everything’s bigger and better in Texas" – powitał mnie wielki billboard obok lotniska w Houston. Był 2001 rok – wiele rzeczy wyglądało wtedy inaczej, niż teraz. A dla siedemnastolatki, która z dnia na dzień przemieściła się z Suwałk w województwie podlaskim do Houston w Teksasie, zupełnie inaczej niż w  wyobrażeniach wyglądały mityczne Stany. Wszystko było większe – od cocacolowych kubków z fastfoodow, przez paczki chipsów, drogi, samochody, drzewa, podwórka, centra handlowe, kina , nawet sam Teksas był prawie dwa razy większy niż Polska. No cóż – Amerykanie, zwłaszcza ci wywodzący się  z imigranckich rodzin (czyli większość:)) - tak mają. Too much is never enough albo, jak mawiał Liberace, too much of a good thing is simply wonderful. Ale każdy kto ma odrobinę dystansu do magicznej krainy za oceanem, zorientuje się, że bigger nie zawsze jest better i  że too much (love:)) may eventually kill you.


O Liberace (wymawia się jak Versace – ale nie tak jak Versace wymawiała laska z Showgirls;)) wiedziałam niewiele. Że warsztat pianisty miał opanowany do perfekcji, że był scenicznym zwierzęciem, że miał urok, dowcip i wszystkie cechy niezbędne do tego, by stać się najlepiej opłacanym artystą występującym na żywo w historii. Wiedziałam też o jego  niemożliwym, powodującym odruch wymiotny, przesadnie ociekającym złotem i kiczem domu, który był jego wizytówką i znakiem rozpoznawczym, podobnie jak tytułowy świecznik na fortepianie. Ale prawdziwy, nieznany mi bliżej Liberace był opętanym manią swojej wielkości bufonem, który całe życie spędził w sprzeczności między swoją gorliwa, katolicka wiarą a orientacją seksualną (nigdy oficjalnie nie przyznał się do homoseksualizmu). Owszem, jego wrażliwa, artystyczna dusza czasami dawała o sobie znać, ale głównie był okropną, egocentryczną, rozpieszczoną, nieznoszącą sprzeciwu diwą (a może po prostu prawdziwą, wielką gwiazdą z lat 70tych?). Historia opowiedziana ustami jego kochanka  jest potwornie smutna, tym smutniejsza, że pokazuje Liberace nie na świeczniku, tylko za nim. A tam już nie wszystko złoto, co się świeci.


Byłby to dobry, telewizyjny film (największe wytwórnie filmowe pewnie plują sobie w brodę, że nie zaufały Soderberghowi – na szczęście telewizyjny gigant HBO postanowił sfinansować produkcję, która przebiła wszelkie rekordy oglądalności), ale… Michael Douglas i Matt Damon postanowili zrobić z tego filmu arcydzieło.  Nigdy nie widziałam Douglasa w tak dobrej formie (serio). To, co robi ze swoim głosem, to jak bez cienia strachu posługuje się swoim starym, schorowanym ciałem, jak cudownie przemyca swoją nonszalancje i gwiazdorstwo w  tę rolę, jest niesamowite.  A Matt Damon? On jest po prostu niemożliwy! Kiedy, ach kiedy ten kwadrato-głowy chłopak z Bostonu (który po debiutanckim sukcesie Good Will Hunting raczej się nabiegał i nastrzelał, niż nagrał), stał się aż tak dobrym aktorem? Damon i Douglas grają razem koncertowo! Warto wspomnieć o drugim planie – nie do poznania Dan Aykroyd  i karykaturalny Rob Lowe – cudo!  

Tak, jednego Amerykanom trzeba zazdrościć -  wielkości... aktorów.