wtorek, 17 grudnia 2013

Wielki!

"Everything’s bigger and better in Texas" – powitał mnie wielki billboard obok lotniska w Houston. Był 2001 rok – wiele rzeczy wyglądało wtedy inaczej, niż teraz. A dla siedemnastolatki, która z dnia na dzień przemieściła się z Suwałk w województwie podlaskim do Houston w Teksasie, zupełnie inaczej niż w  wyobrażeniach wyglądały mityczne Stany. Wszystko było większe – od cocacolowych kubków z fastfoodow, przez paczki chipsów, drogi, samochody, drzewa, podwórka, centra handlowe, kina , nawet sam Teksas był prawie dwa razy większy niż Polska. No cóż – Amerykanie, zwłaszcza ci wywodzący się  z imigranckich rodzin (czyli większość:)) - tak mają. Too much is never enough albo, jak mawiał Liberace, too much of a good thing is simply wonderful. Ale każdy kto ma odrobinę dystansu do magicznej krainy za oceanem, zorientuje się, że bigger nie zawsze jest better i  że too much (love:)) may eventually kill you.


O Liberace (wymawia się jak Versace – ale nie tak jak Versace wymawiała laska z Showgirls;)) wiedziałam niewiele. Że warsztat pianisty miał opanowany do perfekcji, że był scenicznym zwierzęciem, że miał urok, dowcip i wszystkie cechy niezbędne do tego, by stać się najlepiej opłacanym artystą występującym na żywo w historii. Wiedziałam też o jego  niemożliwym, powodującym odruch wymiotny, przesadnie ociekającym złotem i kiczem domu, który był jego wizytówką i znakiem rozpoznawczym, podobnie jak tytułowy świecznik na fortepianie. Ale prawdziwy, nieznany mi bliżej Liberace był opętanym manią swojej wielkości bufonem, który całe życie spędził w sprzeczności między swoją gorliwa, katolicka wiarą a orientacją seksualną (nigdy oficjalnie nie przyznał się do homoseksualizmu). Owszem, jego wrażliwa, artystyczna dusza czasami dawała o sobie znać, ale głównie był okropną, egocentryczną, rozpieszczoną, nieznoszącą sprzeciwu diwą (a może po prostu prawdziwą, wielką gwiazdą z lat 70tych?). Historia opowiedziana ustami jego kochanka  jest potwornie smutna, tym smutniejsza, że pokazuje Liberace nie na świeczniku, tylko za nim. A tam już nie wszystko złoto, co się świeci.


Byłby to dobry, telewizyjny film (największe wytwórnie filmowe pewnie plują sobie w brodę, że nie zaufały Soderberghowi – na szczęście telewizyjny gigant HBO postanowił sfinansować produkcję, która przebiła wszelkie rekordy oglądalności), ale… Michael Douglas i Matt Damon postanowili zrobić z tego filmu arcydzieło.  Nigdy nie widziałam Douglasa w tak dobrej formie (serio). To, co robi ze swoim głosem, to jak bez cienia strachu posługuje się swoim starym, schorowanym ciałem, jak cudownie przemyca swoją nonszalancje i gwiazdorstwo w  tę rolę, jest niesamowite.  A Matt Damon? On jest po prostu niemożliwy! Kiedy, ach kiedy ten kwadrato-głowy chłopak z Bostonu (który po debiutanckim sukcesie Good Will Hunting raczej się nabiegał i nastrzelał, niż nagrał), stał się aż tak dobrym aktorem? Damon i Douglas grają razem koncertowo! Warto wspomnieć o drugim planie – nie do poznania Dan Aykroyd  i karykaturalny Rob Lowe – cudo!  

Tak, jednego Amerykanom trzeba zazdrościć -  wielkości... aktorów. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz