"Everything’s bigger and better in Texas" – powitał mnie
wielki billboard obok lotniska w Houston. Był 2001 rok – wiele rzeczy wyglądało
wtedy inaczej, niż teraz. A dla siedemnastolatki, która z dnia na dzień przemieściła się
z Suwałk w województwie podlaskim do Houston w Teksasie, zupełnie inaczej niż
w wyobrażeniach wyglądały mityczne
Stany. Wszystko było większe – od cocacolowych kubków z fastfoodow, przez
paczki chipsów, drogi, samochody, drzewa, podwórka, centra handlowe, kina ,
nawet sam Teksas był prawie dwa razy większy niż Polska. No cóż – Amerykanie,
zwłaszcza ci wywodzący się z
imigranckich rodzin (czyli większość:)) - tak mają. Too much is never enough albo, jak mawiał Liberace, too much of a good
thing is simply wonderful. Ale każdy kto ma odrobinę dystansu do
magicznej krainy za oceanem, zorientuje się, że bigger nie zawsze jest better i że too much (love:)) may eventually kill you.
O Liberace (wymawia się jak Versace – ale nie tak jak
Versace wymawiała laska z Showgirls;)) wiedziałam niewiele. Że warsztat
pianisty miał opanowany do perfekcji, że był scenicznym zwierzęciem, że miał urok,
dowcip i wszystkie cechy niezbędne do tego, by stać się najlepiej opłacanym
artystą występującym na żywo w historii. Wiedziałam też o jego niemożliwym, powodującym odruch wymiotny,
przesadnie ociekającym złotem i kiczem domu, który był jego wizytówką i znakiem
rozpoznawczym, podobnie jak tytułowy świecznik na fortepianie. Ale prawdziwy, nieznany mi bliżej Liberace
był opętanym manią swojej wielkości bufonem, który całe życie spędził w
sprzeczności między swoją gorliwa, katolicka wiarą a orientacją seksualną (nigdy
oficjalnie nie przyznał się do homoseksualizmu). Owszem, jego wrażliwa,
artystyczna dusza czasami dawała o sobie znać, ale głównie był okropną,
egocentryczną, rozpieszczoną, nieznoszącą sprzeciwu diwą (a może po prostu prawdziwą, wielką
gwiazdą z lat 70tych?). Historia opowiedziana ustami jego kochanka jest potwornie smutna, tym smutniejsza, że
pokazuje Liberace nie na świeczniku, tylko za nim. A tam już nie wszystko
złoto, co się świeci.
Byłby to dobry, telewizyjny film (największe wytwórnie filmowe pewnie plują sobie w brodę, że nie zaufały Soderberghowi – na szczęście telewizyjny gigant HBO postanowił sfinansować produkcję, która przebiła wszelkie rekordy oglądalności), ale… Michael Douglas i
Matt Damon postanowili zrobić z tego filmu arcydzieło. Nigdy nie widziałam Douglasa w tak dobrej
formie (serio). To, co robi ze swoim głosem, to jak bez cienia strachu posługuje
się swoim starym, schorowanym ciałem, jak cudownie przemyca swoją nonszalancje
i gwiazdorstwo w tę rolę, jest niesamowite. A Matt Damon? On jest po prostu niemożliwy! Kiedy, ach kiedy ten kwadrato-głowy chłopak z Bostonu (który po debiutanckim
sukcesie Good Will Hunting raczej się nabiegał i nastrzelał, niż nagrał), stał się aż tak
dobrym aktorem? Damon i Douglas grają razem koncertowo! Warto wspomnieć o drugim planie – nie do poznania Dan Aykroyd i karykaturalny Rob Lowe – cudo!
Tak, jednego Amerykanom trzeba zazdrościć - wielkości... aktorów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz