poniedziałek, 30 czerwca 2014

Odyseja ko(s)miczna Michaela Baya


Jeśli wracać do recenzowania, to tylko z takim filmem.  I wyznaniem. A wyznanie, łatwo przez gardło nie chce przejść, no ale bez tego nie da rady… Nie wiem, jak to się mogło stać, biorąc pod uwagę, że raczej oglądam wszystko, jak leci. Nawet, jeśli coś leży bardzo daleko od moich preferencji, w filmowej dolinie płynącej koreańskim kinem alternatywnym, niemiecką komedią o Indianach, czy po prostu Von Trierem – oglądam. Oglądam wszystko, bo kocham. I wierzcie mi, bez stygmatów przypisywanych dziewczynom, oglądam Avengersów, Xmenów, Matrixa, Star Treka, wszystkie filmy dziejące się poza naszym czasem 
i planetą, wszystkie filmy  o alienach, predatorach, i facetach w czerni,  wszystkie kosmiczne zagłady ziemi, wszystkie bliskie spotkania trzeciego stopnia, Spidermana, Batmana, Supermana – nawet człowieka ze stali, Hulka, Daredevila – oglądam. O miłości do Star Wars wspominać nie muszę. Nie jestem, zatem, po tym wnoszę, jakąś ignorantką kina sci-fi, a wręcz odwrotnie - wiele z tych filmów zdobyło moja dozgonną miłość i uwielbienie. Nie wiem więc, jakim cudem nigdy nie widziałam Transformersów. Żadnych. Ever.

Pisząc więc czasem zaprzeszłym: no i gdyby był wiedział mój towarzysz filmowy, z którym obejrzę zawsze
i wszystko, że nie wiem o transformersach nic a nic poza tym, że chodzi o samochody, które zmieniają się w roboty, to byśmy nie poszli do kina, tylko odrobili pracę domową. I miałabym punkt odniesienia lepszy, żeby poczynić ten oto wpis. No, ale tak się nie stało. Piszę zatem jako kompletny laik i miejcie to na względzie.

Film jest o tym, że Mark Wahlberg odkrywa przypadkowo starą ciężarówkę. Jego córka  (która, przysięgam na wszystko, jest tak głupia, jak seksowna i serio nie wiem, który to college ją chciał przyjąć) wścieka się na  niego okropnie, że ojciec wydaje pieniądze, których potrzebują na dom i jej studia. Jednak po rozmowie z ojcem przy zachodzącym słońcu, wszystko się układa. Do czasu  - ciężarówka okazuje się być bardzo ważna dla złych panów z FBI, którzy wpadają do Marka i próbują zabić jego córkę, co Mark bardzo przeżywa, ale generalnie i tak nie zdradza, co zrobił z ciężarówką. Potem muszą uciekać, przed złymi panami w czarnych garniturach, razem z chłopakiem córki , który jest oczywiście zupełnie przypadkowo kierowcą rajdowym i jeździ lepiej niż szybcy i wściekli 9.  Uciekają długo, ale potem w sumie już mniej i ojciec jest zły na swoją córkę, bo spotyka się z tym facetem, a on myślał, że nie będzie mieć chłopaka, aż do skończenia liceum. No i Mark Wahlberg nie lubi go bardzo, choć mówi do niego Lucky Charms. I znowu kłóci się z córką o to, że ma chłopaka, a ona jest wściekła, że ojciec nie ma pieniędzy i w ogóle się nią nie zajmuje. Nie to, co jej chłopak. Ale potem rozmawiają przy zachodzącym słońcu i jest znowu ok. Potem jest jakieś straszne zamieszanie, w każdym razie najpierw Wahlberg i Lucky Charms muszą uratować córkę, potem córka i Lucky Charms muszą uratować ojca, no i w międzyczasie trafiają na statek kosmiczny i do Chin. Ale wszystko dobrze się kończy i wszyscy są szczęśliwi i znów zachodzi słońce.

A zapomniałabym, że gdzieś w tle tej „heart-felt story” okazuje się, że ciężarówka to tak naprawdę uśpiony autobot Optimus Prime i wszyscy go chcą dopaść. Nie wiedząc o Transformersach nic, myślałam, że Optimus Prime jest jak Lord Vader, wiec od początku kibicowałam, żeby go zniszczyć i czułam się bezpiecznie wiedząc, że FBI razem z dobrym transformerem będą szukać Optimusa. Ale potem się wszystko zmieniło –  i byłam kompletnie skonfundowana - FBI było złe, dobry transformer pomagający ludziom był zły, a Optimus okazał się dobry, kochany i odważny. 


Był też w pewnym momencie jakiś dinozaur, ale wyszłam do toalety, więc nie wiem, jak się pojawił, chociaż towarzysz filmowy mi wyjaśnił, że to tak naprawdę nie wielki meteoryt zabił 65 milionów lat temu (eon w tę lub w tamtą stronę) wszystkie dinozaury, tylko właśnie transformersi  - ale nie wiem już którzy i dlaczego.


No i kiedy  tak myślę sobie o tym filmie, to wydaje mi się, że Michael Bay jest strasznie śmiesznym facetem. Bo trzeba mieć mega poczucie humoru, żeby zrobić  pastisz samego siebie. No chyba, że on tak na serio, to wtedy aż się boję Transformersów 5 (już w postprodukcji). Jeśli jednak miało być to puszczenie oka to starszego widza, to wyszło extra z tymi wszystkimi armageddonowymi wstawkami i ujęciami rodem z Pearl Harbor. A jeśli miała być to tylko rozrywka dla trzynastolatków, to też dobrze.  Tak, czy inaczej - ja, niczym detektyw  Murtaugh, jestem simply too old for this sh*t. 

I ani trochę nie jest mi z tego powodu przykro. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz