No dobra, komedii z weselem w tle
jest sporo. Niektóre z nich jak "Cztery Wesela i Pogrzeb" to perełki. Inne, jak
"Mój Chłopak się Żeni" czy "Ojciec Panny
Młodej" to przesłodkie klasyki z gatunku weselne comfort movies (filmy, które oglądasz, kiedy za oknem siąpi deszcz,
a Ty chcesz sobie poprawić humor - aa i
jesteś oczywiście lalką, bo jak lalką nie jesteś, albo jesteś lalką super, to,
żeby sobie zrobić w życiu lepiej, zawsze, ale to zawsze oglądasz "Gwiezdne
Wojny"). Są jeszcze filmy weselne, które nie są za mądre, a nawet można powiedzieć, że są dość
głupie, ale śmieszą tak, że turlasz się na kanapie - nieważne czy samotnie czy w towarzystwie -
ot choćby " The Wedding Crashers" albo "27 sukienek".
Do kategorii filmów weselnych wpada też "Kac Vegas" (świetne tłumaczenie
tytułu dla części pierwszej, już nie bardzo dla sequela), chociaż przygody z
wieczoru kawalerskiego pokazane wstecz bardziej zyskały miano bromance’u. Co to
jest bromance? W skrócie chodzi o to, ze bros (od brothers), to najwyższy level
męskiej przyjaźni, bros się uwielbiają, są swoimi, nomen omen, bratnimi duszami,
są jak rodzina i zawsze znaczą dla siebie więcej niż dziewczyna (bros over
hoes).
Po "Kacu" , termin ten wywołał
niemałą ekscytację wśród dziennikarzy, choć nie bardzo sprawdzili jego genezę,
przypisując skacowanym chłopakom stworzenie nowego gatunku kinowego, nie
sprawdzając, że bromance tak naprawdę znany był już w 1994 roku, kiedy na świecie pojawili się Joey i
Chandler z "Friendsów". Tak, czy inaczej, przygody mężczyzn, których łączy… nie
bójmy się tego powiedzieć, piękna miłość (platoniczna, a nie z góry Brokeback) stały
się, zwłaszcza ostatnio, kultowym wątkiem wielu filmów.
I tak dochodzimy do bromance’u z
weselem w tle, jakim jest angielska komedia "A Few Best Men" (w polskiej wersji
"Kochanie, poznaj moich kumpli" – zastanawiam się, kiedy polskim tłumaczom
wyczerpie się schemat pod tytułem: Kochanie
("Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki" ; "Kochanie, jestem w ciąży") oraz poznaj
("Poznaj mojego tatę"), no, ale nie będę czepiać się
tytułu, skoro mogę bezapelacyjnie zjechać cały film.
Przede wszystkim, co jest jednak
swego rodzaju zaskoczeniem, gdy mamy do czynienia z komedią, film nie jest
śmieszny. I to nie tak, że próbuje być śmieszny, tylko mu to nie wychodzi.
Naprawdę doszukać się momentów wymierzonych na efekt w postaci salw śmiechu
jest bardzo trudno. A te motywy, które miały być zabawne, jak seria niefortunnych
zdarzeń (zadarcie z narkotykowym dilerem, kokainowa matka panny młodej, czy bogu
ducha winna owca, której zrobiono lewatywę) prowadzących nieuchronnie do
weselnej katastrofy, naprawdę nie bawią. Wątek główny jest, nawet jak na weselną
komedię, nader infantylny (ona australijska księżniczka, on angielska sierota,
miłość od pierwszego wejrzenia), a okrzyczany bromance wydaje się tani, jak z
telenoweli. Nieznani (poza Olivią "Za dużo botoksu" Newton John i Krisem "byłem
bardzo zabawny w Love Actually" Marshallem) aktorzy jakoś sobie radzą, chociaż
można mieć wrażenie, że czasami sami się dziwią, że grają w tym filmie. Summa summarum,
od reżysera "Priscilli Królowej Pustyni", którą kocham, i scenarzysty zabawnego
"Zgonu na pogrzebie" chciałoby się więcej. A tu można jedynie poczuć się jak ta biedna owca. A kto doczeka napisów końcowych, ten już naprawdę... baran :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz