poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Kochanie, nie....!!!


No dobra, komedii z weselem w tle jest sporo. Niektóre z nich jak "Cztery Wesela i Pogrzeb" to perełki. Inne, jak "Mój Chłopak się Żeni" czy  "Ojciec Panny Młodej" to przesłodkie klasyki z gatunku weselne comfort movies (filmy, które oglądasz, kiedy za oknem siąpi deszcz, a Ty chcesz sobie poprawić humor  - aa i jesteś oczywiście lalką, bo jak lalką nie jesteś, albo jesteś lalką super, to, żeby sobie zrobić w życiu lepiej, zawsze, ale to zawsze oglądasz "Gwiezdne Wojny"). Są jeszcze filmy weselne, które nie są za mądre, a nawet można powiedzieć, że są dość głupie, ale śmieszą tak, że turlasz się na kanapie  - nieważne czy samotnie czy w towarzystwie - ot choćby " The Wedding Crashers" albo "27 sukienek".  Do kategorii filmów weselnych wpada też "Kac Vegas" (świetne tłumaczenie tytułu dla części pierwszej, już nie bardzo dla sequela), chociaż przygody z wieczoru kawalerskiego pokazane wstecz bardziej zyskały miano bromance’u. Co to jest bromance? W skrócie chodzi o to, ze bros (od brothers), to najwyższy level męskiej przyjaźni, bros się uwielbiają, są swoimi, nomen omen, bratnimi duszami, są jak rodzina i zawsze znaczą dla siebie więcej niż dziewczyna (bros over hoes).
 Po "Kacu" , termin ten wywołał niemałą ekscytację wśród dziennikarzy, choć nie bardzo sprawdzili jego genezę, przypisując skacowanym chłopakom stworzenie nowego gatunku kinowego, nie sprawdzając, że bromance tak naprawdę znany był już w 1994 roku, kiedy  na świecie pojawili się Joey i Chandler z "Friendsów". Tak, czy inaczej, przygody mężczyzn, których łączy… nie bójmy się tego powiedzieć, piękna miłość (platoniczna, a nie z góry Brokeback) stały się, zwłaszcza ostatnio, kultowym wątkiem wielu filmów.

I tak dochodzimy do bromance’u z weselem w tle, jakim jest angielska komedia "A Few Best Men" (w polskiej wersji "Kochanie, poznaj moich kumpli" – zastanawiam się, kiedy polskim tłumaczom wyczerpie się schemat pod tytułem: Kochanie  ("Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki" ; "Kochanie, jestem w ciąży") oraz poznaj ("Poznaj mojego tatę"), no, ale nie będę czepiać się tytułu, skoro mogę bezapelacyjnie zjechać cały film.

Przede wszystkim, co jest jednak swego rodzaju zaskoczeniem, gdy mamy do czynienia z komedią, film nie jest śmieszny. I to nie tak, że próbuje być śmieszny, tylko mu to nie wychodzi. Naprawdę doszukać się momentów wymierzonych na efekt w postaci salw śmiechu jest bardzo trudno. A te motywy, które miały być zabawne, jak seria niefortunnych zdarzeń (zadarcie z narkotykowym dilerem, kokainowa matka panny młodej, czy bogu ducha winna owca, której zrobiono lewatywę) prowadzących nieuchronnie do weselnej katastrofy, naprawdę nie bawią. Wątek główny jest, nawet jak na weselną komedię, nader infantylny (ona australijska księżniczka, on angielska sierota, miłość od pierwszego wejrzenia), a okrzyczany bromance wydaje się tani, jak z telenoweli. Nieznani (poza Olivią "Za dużo botoksu" Newton John i Krisem "byłem bardzo zabawny w Love Actually" Marshallem) aktorzy jakoś sobie radzą, chociaż można mieć wrażenie, że czasami sami się dziwią, że grają w tym filmie. Summa summarum, od reżysera "Priscilli Królowej Pustyni", którą kocham, i scenarzysty zabawnego "Zgonu na pogrzebie" chciałoby się więcej. A tu można jedynie poczuć się jak ta biedna owca. A kto doczeka napisów końcowych, ten już naprawdę... baran :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz