Trochę z tym filmem jest jak z polskim sportem. Miało być
pięknie a wyszło jak zwykle.
Nikt się tutaj oczywiście nie spodziewał hiszpańskiej
inkwizycji w postaci nader ambitnego kina, ale bycie tylko trochę jak Jason Bourne to jednak za mało.
W historię Aarona Crossa weszłam gładko, bo dzień przed
pójściem do kina na "Dziedzictwo Bourne'a" obejrzałam
"Krucjatę" i "Ultimatum". Wydarzenia z
"Ultimatum" są zresztą bezpośrednią przyczyną komplikacji w życiu
nowego bohatera. Treadstone i Blackbriar zostały spalone, co stawia pod znakiem
zapytania istnienie podobnych operacji specjalnych, których jest, jeśli
mielibyście jakąkolwiek wątpliwość, niezliczenie wiele (biedny Jason Bourne to
jedynie wierzchołek góry lodowej).
Największe szychy z poprzednich części okazują się niewiele znaczący w
porównaniu z jeszcze wyżej postawionymi, okrutnymi nimi (THEY) na czele z
Edwardem Nortonem (gdzie on się w ogóle podziewał od "Czerwonego
smoka"?) Teraz "oni" musza pozbyć się wszystkich śladów programu
Outcome, który (jeśli dobrze zrozumiałam) jest trochę bardziej hardcorową wersją Treadstone z zabawą w genetykę
włącznie. Cud (i chyba też trochę gen McGyvera) ratuje Aarona przed
likwidacją. Teraz, kiedy już zdaje sobie sprawę, że jego własna macierz chce
się go bez skrupułów pozbyć postanawia… no właśnie… wydawałoby się, że jak
Jason Bourne będzie chciał na własną rękę walczyć z okrutnym systemem, albo po
prostu uciekać, ale nie… Aaron Cross nie chce stracić tego, co dzięki
Outcome’owi zyskał. Zgoła inna motywacja niż próba dotarcia do genezy własnej
osoby czy też zemsta za śmierć ukochanej, prawda?
Trochę trudno wczuć się w los agenta Crossa, kiedy już wiemy, o
co walczy. Łatwiej współczuć Marcie (piękna jak zwykle Rachel Weisz), która
najpierw cudem ocalała z masakry całego zespołu laboratoryjnego (bardzo dobra
scena zresztą), a potem tylko dzięki Aaronowi uszła z życiem, kiedy CIA chciało
dokończyć to, co zaczęli. (mała dygresja: nawet ja wiem - broń boże nie z
własnego doświadczenia - że można najpierw kogoś zabić, a potem upozorować
samobójstwo, więc cała ta szarpanina w domu Marty jest trochę bez
sensu). Poza tym, choć emocjonalne sceny żona Jamesa Bonda gra fenomenalnie, to
strzelaniny i takie kino akcji trochę jej nie leżą.
Z każdą, kolejną minutą robi się coraz gorzej, bo i
ucieczka po dachach już nie taka, bijatyki nie w tym klimacie, Likwidator też
ni przypiął, ni przyłatał (wygląda trochę jak taki niewyspany aktor z
lat 70, ten który jako siódmy z kolei
podbiega walczyć z Brucem Lee), a pościg motorowy jest zwyczajnie nudny.
"Dziedzictwo" leży w filmowej dolinie Trochę,
bo tak naprawdę wszystko w tym filmie jest tylko i aż trochę, i to trochę
w każdą stronę: scenariusz - trochę nielogiczny i z rozpędu (no na samym
podobieństwie do trylogii nie pojedziesz, panie Gilroy), reżyseria - trochę nierówna
(jak wyżej), aktorzy - trochę nudni. I niby nie można napisać, że to
strasznie zły film, bo nie ma tak naprawdę konkretnego z tym filmem problemu.
Ale skoro po trosze zawodzi wszystko,
to jednak film może rozczarować, zwłaszcza fanów Trylogii.
Nie wiem jak inni, ale ja chciałabym poprosić Bourne’a o
nowy testament.
PS. Wiem, że nie napisałam nic o Jeremym Rennerze, ale wyznaje złotą zasadę, że jak nie wiesz co napisać - to lepiej nie pisz nic. No dobra... mój kinowy towarzysz ma rację, on trochę wygląda jak average American idiot i trochę jak Eminem (czy to nie to samo?) :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz