czwartek, 16 sierpnia 2012

Trochę


Trochę z tym filmem jest jak z polskim sportem. Miało być pięknie a wyszło jak zwykle. 

Nikt się tutaj oczywiście nie spodziewał hiszpańskiej inkwizycji w postaci nader ambitnego kina, ale bycie tylko trochę jak Jason Bourne to jednak za mało.

W historię Aarona Crossa weszłam gładko, bo dzień przed pójściem do kina na "Dziedzictwo Bourne'a" obejrzałam "Krucjatę" i "Ultimatum". Wydarzenia z "Ultimatum" są zresztą bezpośrednią przyczyną komplikacji w życiu nowego bohatera. Treadstone i Blackbriar zostały spalone, co stawia pod znakiem zapytania istnienie podobnych operacji specjalnych, których jest, jeśli mielibyście jakąkolwiek wątpliwość, niezliczenie wiele (biedny Jason Bourne to jedynie wierzchołek góry lodowej).  Największe szychy z poprzednich części okazują się niewiele znaczący w porównaniu z jeszcze wyżej postawionymi, okrutnymi nimi (THEY) na czele z Edwardem Nortonem (gdzie on się w ogóle podziewał od "Czerwonego smoka"?) Teraz "oni" musza pozbyć się wszystkich śladów programu Outcome, który (jeśli dobrze zrozumiałam) jest trochę bardziej hardcorową wersją Treadstone z zabawą w genetykę włącznie.  Cud (i chyba też trochę gen McGyvera) ratuje Aarona przed likwidacją. Teraz, kiedy już zdaje sobie sprawę, że jego własna macierz chce się go bez skrupułów pozbyć postanawia… no właśnie… wydawałoby się, że jak Jason Bourne będzie chciał na własną rękę walczyć z okrutnym systemem, albo po prostu uciekać, ale nie… Aaron Cross nie chce stracić tego, co dzięki Outcome’owi zyskał. Zgoła inna motywacja niż próba dotarcia do genezy własnej osoby czy też zemsta za śmierć ukochanej, prawda? 

Trochę trudno wczuć się w los agenta Crossa, kiedy już wiemy, o co walczy. Łatwiej współczuć Marcie (piękna jak zwykle Rachel Weisz), która najpierw cudem ocalała z masakry całego zespołu laboratoryjnego (bardzo dobra scena zresztą), a potem tylko dzięki Aaronowi uszła z życiem, kiedy CIA chciało dokończyć to, co zaczęli. (mała dygresja: nawet ja wiem - broń boże nie z własnego doświadczenia - że można najpierw kogoś zabić, a potem upozorować samobójstwo, więc cała ta szarpanina w domu Marty jest trochę bez sensu). Poza tym, choć emocjonalne sceny żona Jamesa Bonda gra fenomenalnie, to strzelaniny i takie kino akcji trochę jej nie leżą.

Z każdą, kolejną minutą robi się coraz gorzej, bo i ucieczka po dachach już nie taka, bijatyki nie w tym klimacie, Likwidator też ni przypiął, ni przyłatał (wygląda trochę jak taki niewyspany aktor z lat 70,  ten który jako siódmy z kolei podbiega walczyć z Brucem Lee), a pościg motorowy jest zwyczajnie nudny.

 "Dziedzictwo" leży w filmowej dolinie Trochę, bo tak naprawdę wszystko w tym filmie jest tylko i aż trochę, i to trochę w każdą stronę: scenariusz - trochę nielogiczny i z rozpędu (no na samym podobieństwie do trylogii nie pojedziesz, panie Gilroy), reżyseria - trochę nierówna (jak wyżej), aktorzy - trochę nudni. I niby nie można napisać, że to strasznie zły film, bo nie ma tak naprawdę konkretnego z tym filmem problemu. Ale skoro po trosze zawodzi wszystko, to jednak film może rozczarować, zwłaszcza fanów Trylogii. 

Nie wiem jak inni, ale ja chciałabym poprosić Bourne’a o nowy testament. 

PS. Wiem, że nie napisałam nic o Jeremym Rennerze, ale wyznaje złotą zasadę, że jak nie wiesz co napisać  - to lepiej nie pisz nic. No dobra... mój kinowy towarzysz ma rację, on trochę wygląda jak average American idiot i trochę jak Eminem (czy to nie to samo?) :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz