
Przegadany, nudny, sztywny, powolny,
męczący, zupełnie nijak mający się do rozrywki? Może i tak! Ale też zupełnie
inny niż wszystko, wbijający się w pamięć, doskonale oddający próby odnalezienia
sensu życia, a może i sensu w życiu, będący groteskową alegorią na wszystkie
cienie i blaski kapitalizmu i jednocześnie do bólu rzeczywistym jego obrazem.
Z pozoru prosta historia (Cronenberg
podobno napisał scenariusz - co prawda będący adaptacją książki Dona DeLillo - w
6 dni) o finansowym „rekinku”, który ma wszystko i zaraz ma (chce?) wszystko
stracić. Udana metafora jednego dnia w
jadącej limuzynie jako całego życia, które mija, tak jak samochód mija kolejne
ulice. Fajna symbolika ciszy w limuzynie kontrastująca z chaosem ulic Manhatannu. Każda podróż ma swój cel - tu jest nim odrobina „normalności”
w postaci wizyty u fryzjera. Ale w dzisiejszym świecie prosty cel nie zawsze jest do osiągnięcia, a świat potrafi zaskoczyć nas zupełnie innym, nieuniknionym ostatnim przystankiem. Może nas też zaskoczyć spotykanymi po drodze ludźmi. Tu mamy sporo dziwnych postaci, które przewijają się
przez samochód i wchodzą z głównym
bohaterem w filozoficzne dysputy (począwszy od
Juliette Binoche, przez Samanthę Morton, skończywszy na Paulu Giamattim (och,
ależ on jest świetny)). Fakt bezsporny: Robert Pattisnon potrafi grać, a
przynajmniej przekonująco wygłaszać długie i skomplikowane kwestie, no i naprawdę
niezła scena w Barbershopie i ta fenomenalna fryzura!
Nie wiem, czego zabrakło
opuszczającym kino jak szczury (!) tonący statek dziewczątkom, bo przecież był
ich idol: błyszczący w słońcu jak miliony monet Pattinson, była limuzyna, Manhattan,
seks, pieniądze, zamieszki, strzelaniny, a nawet raperski, wpadający w ucho kawałek.
Może po prostu Don De Lillo pozostał niezrozumiały? A może dziewczątka nie
znały estetyki Cronenberga? Szkoda, bo
mogłyby się naprawdę w tym filmie przejrzeć jak w prostym zwierciadle. Zobaczyłyby
człowieka, podobnego do nich, który przesiąknięty dobrym życiem i dobrymi w
życiu rzeczami przestał doznawać czegokolwiek tak bardzo, że przestrzela sobie
dłoń, żeby móc cokolwiek poczuć. Czyż nie jest to najbardziej genialne
połączenia hipsterstwa z emo?
Mój nerw mi minął, a film mi się podobał - dopiero po jego obejrzeniu zdałam sobie sprawę, że wychodzące z kina dwudziestoparolatki
nieświadomie, choć tak świetnie dopełniły dzieła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz