Ten film zepsuli mi Kowalscy.
Najpierw się spóźniali, szukali miejsc, jedli, pili, rozmawiali przez telefony.
Potem, po niespełna 15 minutach, zaczął się odwrót, atlanticowe fotele
trzaskały jeden po drugim, jeden po drugim, jeden po drugim. Wychodziły głównie
młodziutkie dziewczątka, które ewidentnie pomyliły Cosmopolis z Cosmopolitan, a
to wszystko razem sprawiło, że o od początku seansu byłam na lekkim
nerwie.
Przegadany, nudny, sztywny, powolny,
męczący, zupełnie nijak mający się do rozrywki? Może i tak! Ale też zupełnie
inny niż wszystko, wbijający się w pamięć, doskonale oddający próby odnalezienia
sensu życia, a może i sensu w życiu, będący groteskową alegorią na wszystkie
cienie i blaski kapitalizmu i jednocześnie do bólu rzeczywistym jego obrazem.
Z pozoru prosta historia (Cronenberg
podobno napisał scenariusz - co prawda będący adaptacją książki Dona DeLillo - w
6 dni) o finansowym „rekinku”, który ma wszystko i zaraz ma (chce?) wszystko
stracić. Udana metafora jednego dnia w
jadącej limuzynie jako całego życia, które mija, tak jak samochód mija kolejne
ulice. Fajna symbolika ciszy w limuzynie kontrastująca z chaosem ulic Manhatannu. Każda podróż ma swój cel - tu jest nim odrobina „normalności”
w postaci wizyty u fryzjera. Ale w dzisiejszym świecie prosty cel nie zawsze jest do osiągnięcia, a świat potrafi zaskoczyć nas zupełnie innym, nieuniknionym ostatnim przystankiem. Może nas też zaskoczyć spotykanymi po drodze ludźmi. Tu mamy sporo dziwnych postaci, które przewijają się
przez samochód i wchodzą z głównym
bohaterem w filozoficzne dysputy (począwszy od
Juliette Binoche, przez Samanthę Morton, skończywszy na Paulu Giamattim (och,
ależ on jest świetny)). Fakt bezsporny: Robert Pattisnon potrafi grać, a
przynajmniej przekonująco wygłaszać długie i skomplikowane kwestie, no i naprawdę
niezła scena w Barbershopie i ta fenomenalna fryzura!
Nie wiem, czego zabrakło
opuszczającym kino jak szczury (!) tonący statek dziewczątkom, bo przecież był
ich idol: błyszczący w słońcu jak miliony monet Pattinson, była limuzyna, Manhattan,
seks, pieniądze, zamieszki, strzelaniny, a nawet raperski, wpadający w ucho kawałek.
Może po prostu Don De Lillo pozostał niezrozumiały? A może dziewczątka nie
znały estetyki Cronenberga? Szkoda, bo
mogłyby się naprawdę w tym filmie przejrzeć jak w prostym zwierciadle. Zobaczyłyby
człowieka, podobnego do nich, który przesiąknięty dobrym życiem i dobrymi w
życiu rzeczami przestał doznawać czegokolwiek tak bardzo, że przestrzela sobie
dłoń, żeby móc cokolwiek poczuć. Czyż nie jest to najbardziej genialne
połączenia hipsterstwa z emo?
Mój nerw mi minął, a film mi się podobał - dopiero po jego obejrzeniu zdałam sobie sprawę, że wychodzące z kina dwudziestoparolatki
nieświadomie, choć tak świetnie dopełniły dzieła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz