Wielu z was pewnie zgodzi się ze mną, że policja amerykańska
to dość wdzięczny temat filmowo-serialowy. Od totalnej polewki z policyjnej
akademii, przez policjantów skorumpowanych, policjantów bohaterów, policjantów Yupikayey,
po policjantów robionych w jajo przez
seryjnego mordercę – również z policji.
W kategorię Cop Movies wpadają różne filmy, które nie zawsze traktują
stricte o policjantach, ale chyba wszyscy znamy ten standardowy model: dwóch
partnerów na służbie, jeżdżących razem samochodem z kogutem, rozwiązujących
największe kryminalne zagadki. Z reguły jest też kilku "bad guyów", narkotyki i
parę dupeczek. To wszystko połączone jest z jakąś egzystencjalną rozkminką głównego
bohatera, bo albo ciągnie się za nim jakaś mroczna przeszłość, albo w
teraźniejszości pakuje się w kłopoty. Kino amerykańskie chcąc chyba coraz
bardziej zaskakiwać widza odbiegło jednak od tradycyjnego modelu. Teraz źli
bohaterowie są dobrzy, to ich losy śledzimy, im kibicujemy, a policja występuje
ewentualnie jako banda gamoni, którzy przeszkadzają żyć.
Kiedy wspólnie z filmowym towarzyszem postanowiliśmy
obejrzeć End of Watch, zdałam sobie sprawę, ze naprawdę dawno nie oglądałam
dobrego Cop Movie. Nie sądziłam, że obejrzę jeden z najlepszych filmów tego roku.
Genialny pomysł na kręcenie większości scen "z ręki" sprawia, że od pierwszych sekund jest
niewyobrażalne napięcie. Nie można pozbyć się uczucia, że zaraz coś złego się
wydarzy, że źle się to wszystko skończy. Widmo nie-happy, ale zdecydowanie endu
snuje się jak czarna chmura, ale absolutnie nie znaczy to, ze film jest
przewidywalny, wręcz odwrotnie – każda scena zaskakuje. "Amatorskie" zdjęcia i
sekwencje ujęć pozwalają na skoki w historii i jednoczesne zachowanie płynności
nawet, kiedy w sekundę przenosimy się ze strzelaniny między gangami do
weselnych toastów. To tyle od strony technicznej.
Ale film broni się najbardziej samą opowieścią i grą
aktorską. Chemia między dwójką, głównych bohaterów jest wyjątkowa nie tylko ze
względu na ich filmową przyjaźń, ale, przede wszystkim, ze względu na to, jak
zostali zagrani. Ja nie wiem, jak Jake Gyllenhaal to robi, ale za każdym razem, gdy gra "opposite
another actor" mam wrażenie, że on autentycznie swojego partnera z planu kocha,
uwielbia i zna na wylot. Poza tym naturalność Jake’a w stylu bycia, wyrazie
twarzy i nawet w przeklinaniu jest elektryzująca. Nie mogę nie wspomnieć o Michaelu
Peña,
który już zgarnia za swoją rolę mnóstwo nominacji do nagród. Zgranie między tą
dwójką jest świetne zarówno w scenach dramatycznych, jak i komediowych (tu
pierwsze skrzypce grają bardzo dobrze
napisane dialogi podkreślające wszystkie różnice kulturowe, tak wyraźne między Whites
and Hispanics). A to, jak podczas akcji zwracają się do siebie per „Partner”
uderzy w każde miękkie serce. I jeszcze jedna rzecz, która mnie urzekła:
policjanci Taylor i Zavala to prewencja, drogówka, interwencja – nie
specjaliści od krwi, wydział zabójstw, czy wszechmogące CIA – a to dodaje
prawdziwości, której ostatnio bardzo poszukuję w filmach.
Nie można nie docenić Los Angeles – miasta, które straszy i które przez ostatnie lata przeszło ewolucję z czarnego
gangu do latynoskiego kartelu, co zostało tu świetnie pokazane – bez łopatologii
i zbędnej dosłowności jak w przypadku np. Crash Paula Haggisa (2004).
Dodatkowo, jest to opowieść o prawdziwej, męskiej
przyjaźni, która w End of Watch zrywa ze spopularyzowanym bromancem i wraca do
pięknych korzeni, gdzie przyjaciel idzie za przyjacielem w ogień. Dosłownie.
Świetny film.
A, jeszcze jedno: polski tytuł filmu według IMDb to Koniec Zmiany - w kinach natomiast będziemy mogli zobaczyć Bogów Ulicy... pozostawiam to bez komentarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz