wtorek, 15 stycznia 2013

Abraham



Czym byłoby dzisiaj kino bez Stevena Spielberga? Wyobrażacie sobie świat filmowy, czy świat w ogóle bez E.T., Jurrasic Parku i Indiany Jonesa? A bez Listy Schindlera czy Szeregowca Ryana? Bez wątpienia Spielberg jest jednym z ważniejszych reżyserów w historii i jednym z największych jej wizjonerów.  Dzięki niemu byliśmy świadkami okrutnych wojen, krwawych bitew, przybycia na Ziemię obcych w najróżniejszych postaciach, poszukiwania zaginionych skarbów, a nawet odrodzenia ery dinozaurów. Jego filmy są  albo okrutnie prawdziwe i aż do bólu realistyczne, albo niezwykle bajkowe i nierzeczywiście magiczne.
Spielbergowi można zarzucać pompatyczność, można nie być jego fanem, ale trzeba oddać mu to, co pewne – że robi kino, które porywa miliony.

Czy taki właśnie jest Lincoln  - film o szesnastym prezydencie Stanów Zjednoczonych, któremu przyszło rządzić tym krajem w czasach największej wojny?  Błędem jest założenie, że Lincoln Spielberga to film biograficzny – to raczej film polityczny, z elementami życiorysu prezydenta, skupiający się na jednym fragmencie jego rządów – wprowadzeniu do Konstytucji XIII Poprawki znoszącej niewolnictwo. I oczywiście jakkolwiek ciekawa jest wizja tego historycznie ważnego procesu (ciekawa i trochę przerażająca, bo dowodzi, że niewiele tak naprawdę w uprawianiu polityki się zmieniło w ciągu tych "set" lat), to sam film nie rzuca na kolana. Jest bardzo stonowany i sceniczny - momentami przypomina teatr telewizji (co bynajmniej nie jest żadną obelgą). I może Spielbergowi o to właśnie chodziło, żeby pominąć patos i widowiskowość, a skupić się na samej opowieści o człowieku, którego determinacja i polityczna błyskotliwość zmieniły historię.*

Niewątpliwie uzasadnione jest uznanie dla aktorów – zwłaszcza dla Sally Field, która z ogromnym przekonaniem i autentycznością zagrała postać Pierwszej Damy oraz dla Tommy Lee Jonesa – choć akurat on to uznanie  bardziej zawdzięcza samej postaci a mniej temu jak ją grał. Słabo doceniony przez krytyków i recenzentów został David Strathairn, który według mnie jako sekretarz stanu bardzo dobrze poradził sobie z drugimi skrzypcami. Wiele też było zapadających w pamięć ról "trzecioplanowych" (żeby nie napisać epizodycznych :)). Co do Daniela Day-Lewisa, który zagrał postać tytułową, to mogę śmiało napisać, że nie była to moja ukochana jego rola (po tym, co funduje chociażby we W Imię Ojca, My Left Foot, czy There Will Be Blood), ale mogę napisać na jej temat same pozytywy – sposób mówienia, chodzenia i to nieprzeniknione, ciepłe, choć stanowcze spojrzenie (pomijam doskonałą charakteryzację, bo dość już chyba wyróżnień za to dla aktorów).  Po raz kolejny patrząc na grę Daniela Day-Lewisa, zapomniałam, że to Daniel Day –Lewis - a to, moi Drodzy, jest wyżyna aktorskiego kunsztu.

Lincolna warto zobaczyć. Ale nie trzeba. Choć to i tak lepiej, niż gdyby miało być odwrotnie.

*tak naprawdę XIII Poprawka do Amerykańskiej Konstytucji była jedynie początkiem zmian. Wiele lat trwała jej ratyfikacja we wszystkich stanach (poza 27 stanami z 36, które uznały ją od początku), łącznie z tym, że Mississippi formalnie przyjęło ją dopiero w 1995(!) roku.  Poza tym Afroamerykanie podlegali różnym „kruczkom” prawnym stosowanym głównie w niezależnym prawie stanowym stanów południowych, według których wcale nie przestawali być „służącymi”, mimo że XIII Poprawka wyraźnie tego zakazywała. Jak wiadomo Afroamerykanie jeszcze przez wiele lat walczyli o swoje prawa i nie byli traktowani jak ludzie równi w społeczeństwie (pisząc „wiele lat” nie mam na myśli 1870 roku i XV Poprawki, która gwarantowała prawo do głosowania dla wszystkich bez względu na rasę, kolor skóry, czy niewolniczą przeszłość, a raczej wydarzenia, które miały miejsce sto lat później).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz