poniedziałek, 14 stycznia 2013

D J A N G O


 Legenda brzmi tak: pewien młody, brzydki jak noc chłopak pracował w wypożyczalni video, gdzie w wolnym czasie oglądał absolutnie wszystko. Nieistotny był gatunek, obsada, język – oglądał kasety od A do Z, jak leci.  Każdy z filmów wpłynął w jakiś sposób na niego, zostawił w jego głowie jakiś ślad.  Nasz bohater natrafiał na coraz to nowe perełki kina, takie jak Taksówkarz Scorsese,  Wybuch De Palmy, czy The Good, the Bad and The Ugly (Leone). Zakochany po uszy w filmach, nie ustawał w poszukiwaniach prawdziwie genialnego połączenia sensacji, komedii, dramatu i love story. W końcu sam postanowił zrobić film. Na festiwalu w Sundance, jego debiut Reservoir Dogs wywołał spektakularne zamieszanie, a nasz bohater  z dnia na dzień stał się jednym z najbardziej fascynujących twórców współczesnego kina. Dwa lata później nakręcił kultowy, obsypany nagrodami i cytowany do znudzenia film wszech czasów – ociekający przemocą i narkotykami Pulp Fiction.  

Jest 20 lat później, a talent, majstersztyk i oryginalność Quentina Tarantino  nie zmienia się. Nadal zaskakuje, odświeża, łamie konwencje i, co najważniejsze, we wszystkim, co robi ciągle widać tego młodego chłopaka i jego wszechmogącą miłość do kina.  Czasami, jak w przypadku Kill Billów daje popis swojego autorskiego kina, innym razem jak przy Inglorious Bastards bawi się wszelkimi formami tak bardzo, że wyśmiewa sam siebie. Najlepiej jednak jest wtedy, gdy te dwie rzeczy łączy – wówczas powstaje takie cudo jak Django Unchained.

Django (Jamie Foxx) jest niewolnikiem. Podczas transportu, gdzieś w okolicach Teksasu, odbija go niejaki dr Schultz (Christoph Waltz), który jest łowcą głów i do schwytania swoich kolejnych celów potrzebuje pomocy Django. Tych dwoje od razu tworzy zgrany duet, a Waltz oprócz tego, że chce dać Django wolność, postanawia mu pomóc w odnalezieniu żony, którą sprzedano do zarządzanej przez samego Leonardo Di Caprio posiadłości Candyland. Tak jak w przypadku całej twórczości Tarantino, nie sposób tego filmu po prostu streścić, czy w jakiś tradycyjny sposób sklasyfikować. Mamy tu film drogi (Django i dr  Schultz na koniach), film o przyjaźni (Django i dr Schultz obozujący w górach niczym w Brokeback Mountain), elementy klasycznego westernu, love story (Django i Brunhilda), film o różnych relacjach Białych z Czarnymi (Monsieur Candie i Stephen), komedię (m.in. dyskusja o workach na głowach), wreszcie klasyczny już tarantinowski motyw zemsty. To wszystko wzbogacone absolutnie genialnymi plastycznie, widowiskowymi ujęciami (ach  krew na białych kwiatach bawełny) i dopełnione, jak zwykle u Tarantino, niesamowitą ścieżką dźwiękową.

I  jeszcze jedno, chyba najważniejsze w tym peanie na cześć Django -  aktorzy. Tarantino zadziałał na nich jak  gigantyczny magnes wydobywający wszystko to, co  najlepsze. Christoph Waltz już drugi raz osiąga absurdalny wręcz poziom geniuszu, choć gra kogoś kompletnie innego niż w Inglorious Bastards, Leonardo Di Caprio staje się  bardziej mięsisty i wyraźny niż kiedykolwiek, wszystkie role z drugiego planu (Don Johnson, James Remar, Jonah Hill) to czysta poezja. A  kolejne spotkanie Tarantino z Samuelem L. Jacksonem (Stephen) owocuje jedną z lepszych ról, jakie widziałam w ostatnich latach w kinie.  Dużo jest też tarantinowskich smaczków – Franco Nero – aktor, który grał bohatera o imieniu Django w spaghetti-westernie z 1966 roku,  pyta Jamiego Foxxa o przeliterowanie swojego imienia, gdy ten mówi, że "D" jest nieme, Franco Nero prawie oburzony, odpowiada, że przecież wie!:) Jedyne, co można ewentualnie w Django uznać za słabsze momenty, to, kiedy na ekranie nie ma Waltza, czy Di Caprio – odczuwalne jest to bardzo -  dynamika filmu lekko siada, bo sam Jamie Foxx nie jest niestety w stanie historii pociągnąć. Mogłoby też być odrobinę krócej.

Alfred Hitchcock nakręcił Psychozę w wieku 60 lat, a potem, mimo starań, żaden z jego filmów nie odniósł już takiego sukcesu. Tarantino stał się legendą kina w wieku lat 31, szkodząc swojemu ego w potworny sposób, bo wiadomo, że najtrudniej jest prześcignąć samego siebie. Może to jego genialność, a może  beztroska chłopca z wypożyczalni, pomogły mu dalej tworzyć równie świetne filmy jak Pulp Fiction, nie wzorując się na nikim, a już na pewno nie na samym sobie.Dzięki temu stał się swego rodzaju czarodziejem, który robi filmy skrupulatnie i spokojnie, ale przepuszczając je przez kompletnie szalony filtr w swojej głowie. Dlatego nigdy nie są one i nie będą takie, jak nam się wydaje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz