Czym byłoby dzisiaj kino bez Stevena Spielberga? Wyobrażacie
sobie świat filmowy, czy świat w ogóle bez E.T., Jurrasic Parku i Indiany
Jonesa? A bez Listy Schindlera czy Szeregowca Ryana? Bez wątpienia Spielberg
jest jednym z ważniejszych reżyserów w historii i jednym z największych jej
wizjonerów. Dzięki niemu byliśmy
świadkami okrutnych wojen, krwawych bitew, przybycia na Ziemię obcych w najróżniejszych
postaciach, poszukiwania zaginionych skarbów, a nawet odrodzenia ery
dinozaurów. Jego filmy są albo okrutnie
prawdziwe i aż do bólu realistyczne, albo niezwykle bajkowe i nierzeczywiście magiczne.
Spielbergowi można zarzucać pompatyczność,
można nie być jego fanem, ale trzeba oddać mu to, co pewne – że robi kino,
które porywa miliony.
Czy taki właśnie jest Lincoln - film o szesnastym prezydencie Stanów
Zjednoczonych, któremu przyszło rządzić tym krajem w czasach największej wojny?
Błędem jest założenie, że Lincoln
Spielberga to film biograficzny – to raczej film polityczny, z elementami
życiorysu prezydenta, skupiający się na jednym fragmencie jego rządów –
wprowadzeniu do Konstytucji XIII Poprawki znoszącej niewolnictwo. I oczywiście
jakkolwiek ciekawa jest wizja tego historycznie ważnego procesu (ciekawa i
trochę przerażająca, bo dowodzi, że niewiele tak naprawdę w uprawianiu polityki się
zmieniło w ciągu tych "set" lat), to sam film nie rzuca na kolana. Jest bardzo stonowany i sceniczny - momentami
przypomina teatr telewizji (co bynajmniej nie jest żadną obelgą). I może
Spielbergowi o to właśnie chodziło, żeby pominąć patos i widowiskowość, a
skupić się na samej opowieści o człowieku, którego determinacja i polityczna
błyskotliwość zmieniły historię.*
Niewątpliwie uzasadnione jest uznanie dla aktorów –
zwłaszcza dla Sally Field, która z ogromnym przekonaniem i autentycznością zagrała
postać Pierwszej Damy oraz dla Tommy Lee Jonesa – choć akurat on to uznanie bardziej zawdzięcza samej postaci a mniej temu
jak ją grał. Słabo doceniony przez krytyków i recenzentów został David Strathairn,
który według mnie jako sekretarz stanu bardzo dobrze poradził sobie z drugimi
skrzypcami. Wiele też było zapadających w pamięć ról "trzecioplanowych" (żeby nie
napisać epizodycznych :)).
Co do Daniela Day-Lewisa, który zagrał postać tytułową, to mogę śmiało napisać,
że nie była to moja ukochana jego rola (po tym, co funduje chociażby we W Imię
Ojca, My Left Foot, czy There Will Be Blood), ale mogę napisać na jej temat
same pozytywy – sposób mówienia, chodzenia i to nieprzeniknione, ciepłe, choć
stanowcze spojrzenie (pomijam doskonałą charakteryzację, bo dość już chyba wyróżnień za to dla aktorów). Po raz kolejny patrząc
na grę Daniela Day-Lewisa, zapomniałam, że to Daniel Day –Lewis - a to, moi Drodzy, jest wyżyna aktorskiego kunsztu.
Lincolna warto zobaczyć. Ale nie trzeba. Choć to i tak lepiej, niż gdyby miało być odwrotnie.
*tak naprawdę XIII Poprawka do Amerykańskiej Konstytucji
była jedynie początkiem zmian. Wiele lat trwała jej ratyfikacja we wszystkich
stanach (poza 27 stanami z 36, które uznały ją od początku), łącznie z tym, że Mississippi formalnie przyjęło ją dopiero w 1995(!) roku. Poza tym Afroamerykanie podlegali różnym „kruczkom”
prawnym stosowanym głównie w niezależnym prawie stanowym stanów południowych,
według których wcale nie przestawali być „służącymi”, mimo że XIII Poprawka
wyraźnie tego zakazywała. Jak wiadomo Afroamerykanie jeszcze przez wiele lat
walczyli o swoje prawa i nie byli traktowani jak ludzie równi w społeczeństwie
(pisząc „wiele lat” nie mam na myśli 1870 roku i XV Poprawki, która gwarantowała
prawo do głosowania dla wszystkich bez względu na rasę, kolor skóry, czy
niewolniczą przeszłość, a raczej wydarzenia, które miały miejsce sto lat
później).